Moja córka, której ewidentnie pierwsze dni w szkole dały się mocno we znaki, postanowiła w celach terapeutycznych i rozrywkowych podzielić się ze mną swoimi, szkolnymi przeżyciami i obserwacjami.
Póki co, zdecydowała się pozbierać trochę atrakcyjnych historyjek, a ja postanowiłam, całkowicie subiektywnie opisać te wszystkie mocno rozrywkowe sytuacje widziane oczami europejskiej matki.
Po wysłuchaniu kilku historii nie wiedziałam czy mam zacząć płakać, śmiać się czy pakować do Polski.
Z tych trzech opcji pakowanie zdecydowanie nie wchodzi w grę, bo dzieciom podoba się posiadanie dwóch domów i jednej szkoły, ale amerykańskiej.
Póki co nie zamierzam płakać i twardo zamierzam chichotać tak długo jak się da.
Na dzień dzisiejszy myślę, że wszyscy staramy się robić to samo, cieszyć się z fajnych rzeczy, które znajdują się po dwóch stronach Oceanu, a ignorować absurdy.
Nie zawsze można, nie zawsze się chce, ale przynajmniej nie jest nudno.
Wracając do mojej córki, ona rownież padła ofiarą systemu mieszania, czyli zmiany wszystkiego co tylko się da w szkole.
W rezultacie w pakiecie oprócz grupy zupełnie nowych nauczycieli dostała klasę samych Amerykanów.
Co z jednej strony jest super wyróżnieniem, bo znaczy, że jej angielski jest na poziomie tubylców, ale z drugiej niestety straciła codzienne kontakty z grupą obcokrajowców, która była zdecydowanie bardziej przyjazna i otwarta.
Za dwa tygodnie są tak zwane dni otwarte, czyli dobrowolne-obowiązkowe spotkania ze wszystkimi nauczycielami. Niewątpliwe wtedy będę mogła na własne oczy przekonać się jak wyglada sytuacja.
Póki co opieram się na przekazie ustnym córki.
A jest czego słuchać, to pewne.
Zaczęło się bardzo optymistycznie, mianowicie pani od chemii poinformowała wszystkich radośnie, że jest w ciąży. Następnie, w takim samym entuzjastycznym tonie wszyscy rodzice dostali emaila.
Obiecała, że będzie nas informować na bieżąco o swoim stanie, (ciekawe czy będzie załączać zdjęcia USG).
Popieram, (z całego serca), przynajmniej będę dostawać ze szkoły emaile, które mają jakaś, sensowną, w dodatku sympatyczną treść.
Następnie zaprezentowała się pani od literatury amerykańskiej (brzmi dumnie).
Podała listę lektur obowiązkowych i uzupełniających. Jak przystało na sumiennego pedagoga rozpoczęła krótkie omawianie poszczególnych pozycji.
Przy Makbecie (lektura obowiązkowa), uśmiechnęła się radośnie i poinformowała, wpatrzoną w nią młodzież, że tego dzieła niestety nie czytała, w związku z czym nie będzie się na jego temat wypowiadać, (chwalebna, amerykańska szczerość).
Następnie przepytała dzieciaki jak im minęły wakacje pod kątem czytania, (smsy się nie liczyły więc fajerwerków nie było).
Pani złapała się ostatniej "książki" ratunku i zapytała o Harrego Pottera (jedna z lektur uzupełniających).
Tutaj sytuacja wygladała już trochę lepiej bo parę osób coś tam liznęło.
Pani postanowiła iść za ciosem, skoczyła na głęboką wodę i zapytała, ile osób przeczytało całą serię (8 części).
W grupie (33 osób), zapanowało posępne milczenie. W tłumie oburzonych niestosownym pytaniem nastolatków uniosła się nieśmiało jedna łapka w górę.
Czyja ? (pytanie retoryczne oczywiście), mojego dziecka !
Tutaj mogłabym walnąć więcej wykrzykników, ale nie ma takiej potrzeby, bo i tak wiadomo co mi w duszy zagrało.
Po tym incydencie pani przestała zadawać pytania i skupiła się na przeżyciach z wakacji.
Co rownież okazało się niespecjalnie trafionym tematem, bo dla niektórych osobników kontynenty oznaczały dokładnie to samo co państwa, no ale to już działka pani od geografii.
Pani mimo pewnych braków merytorycznych spodobała się mojemu dziecku, więc nie zamierzam się czepiać, Makbeta doczyta sobie sama.
W charakterze największej atrakcji wystąpiła jednak niewątpliwie pani od hiszpańskiego.
W kraju mamy kilka dosadnych określeń na takie kobiety.
Nie wchodząc w szczegóły anatomiczne, pani jest ewidentnie niedopieszczona i co gorsza ta sytuacja jej zdecydowanie nie służy.
Na pierwszej lekcji, w ramach przedstawiania się walnęła z grubej rury, że jest samotną panną, bo chce, aczkolwiek wygląd i zachowanie ociupinkę przeczą tym nobliwym zapewnieniom.
Pani ma opływowe kształty i słabość do mini i butów na wysokich obcasach.
Dodatkowo uszczęśliwiła młodzież stwierdzeniem, że ona nie uznaje czegoś takiego jak "przestrzeń osobista", (urocze, tylko może dzieciaki uznają).
Od tej pani rownież dostałam emaila, (niestety w zupełnie innym tonie).
Seniorita, (tak się kazała tytułować), wysmażyła długi, nudny, pełen absurdów tekst, potwierdzający fakt, że ma zdecydowanie za dużo wolnego czasu.
Część żeńską klasy w dość widoczny sposób ignoruje, skupiając się na męskiej. Oczywiście nie przekracza granic przyzwoitości i mam szczerą nadzieje, że tak pozostanie, ale moja córka już zażyczyła sobie, żeby do tej, konkretnej pani poszedł tatuś, a nie ja.
Muszę powiedzieć, że się wzruszyłam, według mojego dziecka moja aparycja może jej zaszkodzić w karierze naukowej.
Najwyraźniej nasze dziecko nie ma nic przeciwko naruszania przestrzeni osobistej tatusia, a mamusię uważa za zbyt atrakcyjną.
Zdecydowanie podoba mi się jej tok rozumowania.
Tak, taka mała rzecz, a jak cieszy, a małżonek, duży jest, poradzi sobie.
Czego się nie robi dla dziecka co nie ?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz