Dolecieliśmy na Barbados. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, (chociaż nie traciłam nadziei, bo jak wiemy umiera ostatnia), że dożyję tej chwili, oczywiście nie z powodu pesymistycznych rozważań dotyczących długości życia, ale realistycznego spojrzenia na otaczającą mnie rzeczywistość.
Tym razem postaram się zostawić rzeczywistość trochę w tyle, nadeszła pora na karaibskie marzenie.
Nie należę do tych zapaleńców, którzy przed wyjazdami studiują przewodniki, filmy i w momencie wyjazdu wiedzą już o danym miejscu więcej niż jego rdzenni mieszkańcy. Zawsze się wtedy zastanawiam, po co jechać ?
Lubię wiedzieć tak trochę, (no przynajmniej gdzie jadę oczywiście), ale zostawić sporo miejsca na niespodzianki.
Tak naprawdę nie wiedziałam czego oczekiwać po przylocie, napastliwych krzyczących taksówkarzy, komercji typowej dla turystycznych kurortów czy wręcz przeciwnie frustracji i znużenia wymęczonych turystami ludzi ?
Na lotnisku przywitał nas wielki plakat uśmiechniętej, seksownej Rihanny (dumy narodowej Barbadosu).
Po rożnych momentach przy przekraczaniu granicy w Stanach, tutaj poczułam się jakbym prawie odwiedzała rodzinę.
Wrażenia już od wyjścia z samolotu zaczęły mnie bombardować. Zapachy, widoki, ludzie i to co postaram się opisać najlepiej jak potrafię, a nie wiem czy mi się uda, (chociaż bardzo bym chciała), to atmosfera tego kraju.
Mieszkańcy są czarni, sympatyczni i uśmiechnięci. Nie wiem na czym to polega, ale w mowie ich ciała, spojrzeniach widać dumę, a nie beznadzieję i poczucie niższości, którą tak często niestety dostrzegam u Afroamerykanów.
Możliwe, że mieszkańcom Barbadosu pomogło w tym położenie geograficzne.
Czasami lepiej nie mieć sąsiadów.
Barbados podobnie jak wiele śródziemnomorskich krajów żyje z turystów, ale tutaj nie ma się wrażenia, że ci ludzie najchętniej wykopaliby cię ze swojego kraju, ale muszą cię znosić i sztucznie uśmiechać bo nie mają innego wyjścia.
Podczas naszej jazdy do hotelu napatrzyłam się na tak biedne domy i okolice, że cieżko było sobie wyobrazić, że ludzie mogą mieszkać w takich warunkach.
To pierwsze zderzenie nie miało nic wspólnego z tropikalnym rajem, palmami i całą resztą, która sobie wyobrażałam. To były naprawdę biedne dzielnice, w których jednak zupełnie nie wyczuwało się stresu ani strachu.
Pamietam jak byliśmy kiedyś w Turcji, niby było podobnie: słoneczko, ciepłe morze, woda w basenie jak zupa, ale brakowało mi poczucia wolności i bezpieczeństwa, które tutaj łyka się razem z zapachem Oceanu całkowicie mimochodem.
Dotarliśmy do hotelu i na wejściu moja córka pomyślała, że stoi przed wielką fototapetą, a to było wyjście na plażę.
Nie sądzę żebym była w stanie opisać to uczucie, mam tylko nadzieję, że go nigdy nie zapomnę.
Zostawiłam biednego męża z walizkami, formalnościami i ruszyłam z dzieciakami biegiem na plażę, możliwe, że wydawaliśmy przy tym szalone okrzyki.
Bardzo fajna była reakcja obsługi hotelowej, która autentycznie śmiała się do nas, a nie z nas.
Zanim się zorientowałam uraczyli mnie rumem (wersja dla niepijących turystów), którego nie pijam i nie lubię, zmieniłam zdanie, lubię (bardzo).
Na Barbadosie przynajmniej pierwsze wrażenie jest niesamowicie pozytywne, wręcz od razu chce się tańczyć, pić rum, tarzać w białym piasku lub po prostu cieszyć się życiem (kolejność dowolna).
I jakby nie brzmiało to oklepanie, czas tutaj zauważalnie zwalnia, albo wręcz się zatrzymuje.
Tak minęło nasze pierwsze popołudnie na Karaibach.
Zdecydowanie te wszystkie zdjęcia to nie były podróbki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz