Nadszedł szalony dzień, a raczej noc wylotu. Z oporami ułożyłam całą rodzinę do łóżek z przysłowiowymi kurami, żeby potem zerwani w środku nocy kontaktowali chociaż odrobinę. Tak, czasami bycie Matką Polką stanowi prawdziwe wyzwanie.
Na początek trochę szczegółów technicznych, lotnisko JFK jest olbrzymie, aczkolwiek nie sprawia takiego wrażenia, ponieważ podzielone jest na oddzielne terminale, do których przypisane są konkretne linie lotnicze.
Te terminale tak naprawdę same stanowią oddzielne lotniska, na przykład LOT zawsze lata z siódemki. W rezultacie mimo ogromu wszystko działa i lata tak jak trzeba.
Tutaj muszę zaznaczyć, że od lat jestem wierną fanką, wręcz wielbicielką polskich pilotów. Uważam, że latają jak te orły i sokoły. Być może wpływ na ich niesamowite zdolności w lądowaniu, startowaniu i ogólnym utrzymywaniu przy życiu wszystkich pasażerów w najcięższych warunkach, miała jakość samolotów, które dostaliśmy w spadku od wschodnich sąsiadów i które stanowiły prawdziwe wyzwanie z tych życiowych (dosłownie).
Powiem krótko, kto chociaż raz leciał takim samolotem to wie, jacy to byli niesamowicie odważni mężczyźni.
Tak doświadczone poprzednie pokolenie pilotów najwyraźniej wykształciło w podobny sposób następców, bo samoloty mamy już zdecydowanie lepsze, a chłopaki mimo to śmigają w dalszym ciągu niezwykle fachowo i chwała Im za to !
Wielokrotnie latałam do Amsterdamu, gdzie Schiphol przez wiele lat był uważany za największe europejskie lotnisko i widziałam jak obsługa naziemna radziła sobie z niesamowitym przepływem ludzi, a radziła sobie naprawdę nieźle.
Właściwie jedyne problemy jakie mieli to obawy dotyczące pogody. W praktyce jak spadało 3 cm śniegu lub deszczu to lotnisko zamierało i do domu wracał tylko nasz LOT (no i jak tu ich nie kochać ?)
A tutaj na JFK amerykański luzik, kolejka spragnionych rumu i pirackich przeżyć pasażerów stoi karnie (i długo), a jedną osobę obsługuje pięciu pracownikow.
Można powiedzieć, traktowanie ekstra, diamentowy VIP, gdyby nie upływ czasu i fakt, że jeden pan pił kawę, a druga pani dumała nad sensem istnienia.
Po podniesieniu poziomu kofeiny (obiektywnie im się nie dziwię, sama bym sobie chętnie podniosła), ogarnęli się trochę, ale i tak tempo nie powalało.
Ich akcje z biletami chłonęłam całą sobą, w pewnym momencie nawet przestało mi brakować kawy bo dostałam lekkiej zadyszki ze śmiechu.
Okazało się, że rozrywki nie skończyły po wejściu na pokład. Oprócz standardowych procedur zauważyłam bowiem kłęby mlecznej mgły unoszącej się w całym samolocie.
Przeżyłam zmianę ustroju w Europie i kilka zim stulecia, dlatego zamiast w panice uciekać z samolotu zaczęłam obserwować zjawisko z zainteresowaniem.
Okazało się, że to była taka subtelna forma klimatyzacji. Nie wiem jak bardzo obniżyli temperaturę, ale myślę, że niedźwiedzie polarne podróżowałyby względnie komfortowo.
Co prawda można było sobie oglądać filmy, ale chyba wolałbym gorącą herbatkę. W momencie jak zaczęli jeździć wózeczkiem i już nabrałam nadziei, że jednak uda mi się trochę odciągnąć hibernację w czasie, zaczęły się turbulencje i wstrzymali serwowanie napojów.
W związku z tym rozpoczęłam starania o koc. W momencie jak udało mi się nabyć pożądany przedmiot, rozpoczęli pokładową dystrybucję płynów i dorwałam się do herbaty.
Wrzątek to nie był, ale Chwała Bogu przynajmniej nie z lodem.
Na pocieszenie dostałam chrupki wegetariańskie, bardzo zdrowe. Smakowały nawet nie tak bardzo zdrowo jak się obawiałam.
Po czym zaszalałam i poprosiłam o druga herbatę. I to był prawdziwy hit, ponieważ pani asystentka pokładowa przyniosła mi nasz napój narodowy i z wielką troską zapytała czy na pewno odczuwam pragnienie teraz bo herbata jest bardzo gorąca.
I tak właśnie miło spędzałam sobie podróż w chwilowej samotności, bo pani na lotnisku może i doszła do jakiś wniosków w temacie sensu istnienia, ale niestety nie udało jej się znaleźć sensu w usadzeniu mojej rodziny razem.
Sent from my iPad
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz