sobota, 14 lipca 2018

Podróż sentymentalna, czyli czy ma Pan deskę ?

No i stało się, dopadła mnie melancholia. Mimo miliona rzeczy, które musiałam załatwić w kraju i osób, z którymi musiałam się spotkać moja podświadomość cały czas podstępnie się roztkliwiała i kiedy straciłam czujność rąbnęła mnie centralnie w łeb bez zbędnych sentymentów.

Jeżeli wyrusza się na podbój świata to trzeba się liczyć z kosztami podróży, a największe są te emocjonalne.

Także tym razem nie będzie o Stanach i urokach emigracji, ten wpis będzie o powrocie do korzeni, podróży w czasie i o tym, że na całe szczęście pewnych rzeczy nigdy nie można nam odebrać.

Na samym początku obiecałam, że nie będę nikogo zanudzać moją biografią, ale chwila zdecydowanie wymaga złamania i nagięcia paru zasad.

Całe moje dorosłe życie spędziłam w Warszawie, ale urodziłam się w Kielcach i to właśnie z tym miejscem wiążą się moje wspomnienia z dzieciństwa. 
Kamienica, w której mieszkali moi Dziadkowie, nadal stoi i choć w środku wszystko wygląda inaczej, ja cały czas widzę tamte pokoje i wielką kuchnię. 
Bez względu na absurdalność tej myśli jakaś część mnie jest przekonana, że gdybym otworzyła drzwi wszystko wyglądałoby tak jak wtedy, kiedy byłam mała.

Miasto na przestrzeni lat uległo wielu zmianom, dobrym i złym, ludzie przeminęli, ale można zburzyć budynek, ale nic nigdy nie wyrwie domu z duszy. 
Tak samo dzieje się z ludźmi, którzy odchodzą. Tylko miłość jest silniejsza od śmierci.

Tym z moich wiernych czytelników, którzy w tym momencie wznieśli oczy do nieba i pomyśleli, że chyba mi te podróże wreszcie zaszkodziły, chciałabym przypomnieć, że na początku lojalnie uprzedziłam, że będzie emocjonalnie.

Na szczęście emocje mogą być różne i teraz już będzie trochę weselej.

Właściwie nie mam potrzeby wracać do Kielc. Moje życie już od wielu lat związane jest z Warszawą, rodzinę też przeflancowałam bliżej siebie. Tak naprawdę w Góry Świętokrzyskie  ciągnie mnie tylko z dwóch powodów. 
Jednym z nich jest moja Ciocia, Matka Chrzestna (prawie jak w bajkach), a drugim Przyjaciółka, chociaż to słowo jest chyba mocno nieadekwatne, bo jak można jednym słowem określić osobę, którą zna się prawie całe swoje życie i z którą wspólnie przeżyte chwile w znacznym stopniu ukształtowały mnie jako człowieka ?


Tym razem do Kielc ściągnęła mnie kwestia do bólu praktyczna, nie wchodząc w szczegóły techniczne musiałam uporządkować mieszkanko protoplastów.
Moja córka, czysty skarb postanowiła, że nie należy puszczać matki samej bo się przerobi, padnie, ewentualnie wykończona odmówi powrotu do Stanów.



Tak wiec pewnego pięknego poranka zapakowałyśmy się do pociągu i wyruszyłyśmy zmierzyć się z chaosem.
Główną atrakcję towarzyską całej imprezy stanowiła oczywiście moja Przyjaciółka, która wiernie przy nas trwała, przez cały czas pobytu.


Rozpoczęły się prace porządkowe. Na początku „nadleciała” Matka Chrzestna z jagodziankami. Biorąc pod uwagę ten ogrom dzielących nas kilometrów, fajnie było tak sobie rodzinnie pochłonąć trochę kalorii razem z pozytywnymi wibracjami. Można powiedzieć, że były to jagodzianki z wkładką, (nie mięsną bynajmniej), ale uczuciową.

Pomimo mało uduchowionych czynności, atmosfera była rozrywkowa. Najpierw w ferworze sprzątania złamałam deskę klozetową, ale wiadomo „straty muszą być”.

I kiedy już myślałam, że jakoś wyjdę na prostą i ujdę z życiem z całego przedsięwzięcia, moja córka odkryła schowek, a że od lat miała na niego zakusy, zmobilizowała mnie do przejrzenia zawartości.

W momencie gdy światło dzienne ujrzał, mój stary, kasetowy magnetofon wielkości szafy, moje dziecko zakochało się w stylu retro. Odkopała pasujące kasety, po krótkim kursie obsługi, (Boże gdzie się podziały te wszystkie lata), zaanektowała sprzęt i rozpoczęła eksploatację. 

I tym sposobem cofnęłyśmy się z moją Przyjaciółką do czasów, kiedy byłyśmy dokładnie w wieku mojej córki. Hity leciały jeden za drugim, magnetofon dzielnie opierał się upływowi czasu, a ja pogrążyłam się we wspomnieniach. 

A kiedy jeszcze dodatkowo dokopałam się do starych książek, byłam co prawda mocno przykurzona, ale totalnie szczęśliwa, prawie „jak prosię w deszcz”, pod warunkiem, że prosiaki wyśpiewują „Wind of change”, nie bacząc na fakt, że dla dobra ogółu powinny raczej zająć się czynnościami nie wymagającymi wydawania żadnych odgłosów.
Późnym wieczorem, zawieszając chwilowo prace porządkowe, obładowane książkami, magnetofonem weteranem oraz milionem innych pamiątek wezwałyśmy taksówkę, rozumując logicznie, że nie dojdziemy o własnych siłach do domu Mojej Przyjaciółki, która litościwie nas do siebie przygarnęła.

Pan taksówkarz po dżentelmeńsku zaczął upychać nasze klamoty w bagażniku, jak doszedł do mojego plecaka, lekko jęknął i zapytał subtelnie czy przewożę kamienie.

W momencie gdy wreszcie udało nam się upchnąć w środku okazało się, że trwa mecz. Nie bacząc na fakt, że jesteśmy kobietami rozpoczęłyśmy dyskusję o grze, wynikach, perspektywach itd. Wykazałyśmy się solidną wiedzą piłkarską.
Po jakimś czasie pan zagadnął nieśmiało, że jak ma dowieść nas do domu przed zakończeniem meczu, to powinien wiedzieć gdzie. 
Biedak pewnie myślał, że późną nocą trafiły mu się szalone kobiety.

Następnego dnia mocno wymięta po odkopywaniu schowka, przytomnie postanowiłam rozpocząć dzień od zakupu deski WC. W tym celu wparowałyśmy do sklepiku, gdzie rezydował lekko znudzony pan. Na nasz widok wyraźnie się ożywił, lekko otumaniona zapytałam:”Czy ma Pan deskę ?” Pan chwilę przyswajał informacje, następnie rozpromienił się i zapytał; „Do krojenia?”, na co ja bez żadnych względów dla jego uczuć walnęłam: „Nie, klozetową”.

Moje towarzyszki chichotały w tle, pan sprzedawca wziął problem na klatę i znalazł deskę. Prawdopodobnie cierpiąc na skutek przemęczenia dobiłam pana stwierdzeniem, że właściwie do krojenia też się nada bo jest płaska.
Biedny sprzedawca pewnie mógłby sobie podyskutować na nasz temat z kierowcą.

Deskę zamontowało moje dziecko, zakończyłyśmy prace i obwieszone walizkami oraz magnetofonem ruszyliśmy na stację. I powiem nieskromnie, że ludzie się za nami oglądali. Najwyraźniej ciągle w duszy hulały nam melodie z młodości, bo tak jakoś upodobniłyśmy się do ducha minionych lat i miałam wrażenie, że przypominamy z lekka hipisów. Ja z plecakiem, moja Przyjaciółka ze śpiworem, do tego 3 walizki i moja córka z wielkim magnetofonem na ramieniu.

Dosłownie w ostatnim momencie wsiadłyśmy do pociągu, ale bardzo dbając o bagaż i na szczęście posiadając bilet.

Na Dworcu Centralnym na widok magnetofonu przywitał nas jeden ze stałych bywalców słowami; „O coś muzyczka nie gra”.
Najwyraźniej oczekiwał rozkręcenia regularnej imprezki, skoro był nawet śpiwór.

Cała historia miała jeszcze mocno humorystyczny ciąg dalszy. Wśród zabranych pamiątek znalazły się bowiem tak zwane róże pustyni, które moi rodzice wiele lat temu znaleźli na Saharze. 

Te dla odmiany wzbudziły wielkie zainteresowanie mojego syna, który zarządał dokładnych informacji, jak takie rzeczy powstały itd. 
Wyedukowany, zaprosił kumpla i pokazał mu znalezisko, przedstawiając obrazowo cały proces tworzenia: piasek, woda, wiatr, czas, jednym słowem działanie prawdziwych sił natury. Kolega w ekscytacji zapytał skąd one się wzięły na co mój syn palnął; „Mama znalazła w Kielcach”.

Podoba mi się powiedzenie, „że ponieważ Bóg nie mógł być wszędzie, stworzył matkę”.
Poszerzyłabym je dodatkowo o stwierdzenie, że ponieważ wiedział, że matki też potrzebują pomocy, podarował im skarby, których nie można stracić, przehandlować czy wyrzucić, dał nam mianowicie wspomnienia, które w chwilach kiedy wydaje się, że nie damy rady zrobić następnego kroku, dają siłę i popychają nas, żeby zobaczyć co jest za następnym zakrętem.

To było niesamowite uczucie cofnąć się w czasie, powspominać i poczuć jeszcze raz pewne rzeczy, zabierając ze sobą dodatkowo w tę mocno sentymentalną podróż  moją córkę.

Przeżyłam już wystarczająco dużo, żeby wiedzieć, że takie chwile trafiają się bardzo rzadko i są wielkim darem.

Dziękuję Ci Elżbieto.





1 komentarz: