piątek, 27 lipca 2018

Czary letnich nocy, czyli świetliki

Nasz pobyt w kraju dobiegł końca. Wróciłam do stęsknionego męża, obrażonych świnek i rybka, który znacząco przybrał na wadze i zrobił się naprawdę piękny.

Co prawda mało brakowało i nie wjechalibyśmy, bo na lotnisku,  po polsku celnik, po amerykańsku najważniejsza osoba po Bogu, zapytał nas co wwozimy. 

Ja jak zwykle prawdomówna powiedziałam, że głownie książki. Pan nie wiedział jak się zachować, był przekonany, że chcę go obrazić, bo czy to znaczy, że w Stanach nie ma książek ? Oczywiście, że są, podobnie jak analfabeci.

Sytuację zaognił potomek (wersja młodsza), który odziedziczył skłonności do szczerych rozmów po matce, rozpoczynając litanię zakupów. Zaczął solidnie od dołu skarpetki, majtki, spodenki, koszulki itd. 

Przy spodenkach Pan zaczął wyglądać tak, że zaczęłam się zastanawiać jak mój mąż poradzi sobie sam na emigracji. Nie bawiąc się w subtelności kazałam małemu zamknąć dzioba i ponownie wkroczyliśmy do kraju wielkich możliwości.

W Ojczyźnie było dużo emocji rożnego rodzaju. Można powiedzieć, że wszyscy wręcz zanurzyliśmy się w morzu uczuć. Chwilowo już może wystarczy. 

Teraz pozostaje zaplanować rodzinne wakacje. Ponieważ od dwóch lat nigdzie się nie relaksowaliśmy, zdecydowanie nam się należy. 

Tym wiernym czytelnikom, którzy pomyśleli, że przewróciło mi się w głowie (bądź w innej części ciała), bo jestem w Ameryce, gwarantuję, że o ile emigracja, wicie nowego gniazda itd, jest wielką życiową przygodą to wypoczynkiem zdecydowanie nie jest. 
Jest to olbrzymi wysiłek, aczkolwiek obfitujący często w rozrywkowe wydarzenia.

Nasz syn zaproponował spędzenie następnego miesiąca w Polsce, ewentualnie w domu, ale zamierzamy go zignorować.

Póki co doświadczamy w pełni amerykańskiego lata, które jest identyczne jak polskie (upał wykańcza wszystko co żyje), ale dodatkowo jest wilgotno. Wilgoć jest wszędzie, wszystkie powierzchnie w domu są mokre, a reszta się lepi (wliczając w to mieszkańców). 

Dodatkowo często padają deszcze, które zamiast przynosić odrobinę orzeźwienia dostarczają dodatkowej porcji pary, bo temperatury cały czas oscylują w granicach 30 stopni.

Ponieważ jestem już w Stanach prawie rok, mogę powiedzieć, że na wschodnim wybrzeżu najbardziej podoba mi się wiosna i jesień, zimę najchętniej bym wykasowałam z grafiku, a co do lata to jeszcze się waham. Bo co tu ukrywać letnie noce obfitują w niespodzianki. 

O ile upał zdecydowanie przegonił ptaki i większość wiewiórek, o tyle pojawiły się świetliki. Mówiąc szczerze nie pamietam jak wyglądały w Polsce, bo ostatni raz widziałam je kiedy byłam bardzo małym dzieckiem. 
W Ameryce przypominają zabłąkane iskry z ogniska, które pojawiają się znikąd po zmroku na dwie, trzy sekundy i znikają. 

Jak taka banda świetlików szaleje, cały ogród zaczyna wyglądać jakby za chwilę miały pojawić się w nim wróżki większego gabarytu. Atmosfera robi się wtedy mocno magiczna. 

Jakaś taka romantyczna się zrobiłam, pewnie na skutek czytania "Piotrusia Pana", przymusowej lektury na lato młodszej pociechy (to żeby nie było mi za łatwo).

I kończąc temat pogody niewątpliwym plusem takiej aury jest rozkwit wszystkiego. Ogród zaczyna przypominać prawdziwą  dżunglę i tylko Tarzana brak.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz