środa, 4 lipca 2018

BAJO BONGO, czyli rozrywki na lotnisku

Od zawsze uwielbiałam lotniska, taka dziwna jestem. Najpierw to było spojrzenie na inny świat, coś jak Pewex w wersji super wyrośniętej, a po zmianie ustroju pozostał mi wielki sentyment (i oczywiście perfumy w strefie wolnocłowej).

Każde lotnisko to takie małe, udzielne księstwo. Rządzi się własnymi prawami i prawie chce się powiedzieć, że jeśli coś dzieje się na lotnisku to tam zostaje, ale tak dobrze to nie ma. 
Zdecydowanie nie jest to miejsce, gdzie można szaleć bezkarnie. 
Na ogół jest nudno, czasami śmiesznie, a co najgorsze, bywa również stresująco i strasznie.

Tutaj przyda się małe wyjaśnienie, celem wprowadzenia. Na emigracji odkryłam kabaret Smile, trzech przesympatycznych panów, których zostałam wierną fanką i którzy w chwilach rożnych kryzysów życiowych niezwykle skutecznie poprawiają mi samopoczucie. 

Moje gorące uczucie do nich okazało się zaraźliwe i cała moja rodzina, (wliczając nawet juniora) również za owym kabaretem przepada. 
Cześć ich powiedzonek zostało oficjalnie wprowadzone do naszego rodzinnego języka.
W jednym ze skeczy: „Stanisław kierowca TIR-a”, kierowcy witają się i żegnają niestandardowo: „bajo - bongo”. 

I oto jesteśmy na lotnisku JFK, wylatujemy do Polski, walizy ciężkie jak piorun, tłum się kłębi, emocje sięgają szczytu, a my się dzielnie przedzieramy przez różne zasieki, czyli odprawy.

W jednym punkcie, już bez bagażu, obsługiwała nas wyglądająca sympatycznie, aczkolwiek groźnie pani koło  40-tki. Mój syn, który ze szczęścia już prawie lewitował, na zakończenie procedury gromkim okrzykiem pożegnał się z panią „BAJO-BONGO !”

I nie byłoby w tym nic strasznego, ale pani okazała się Afroamerykanką, z tych ciemniejszych (no trudno nie mogę tego inaczej opisać) i dosłownie zamarła, najwyraźniej myślała, że dzieciak ją obraża. Uraza wręcz z niej biła.

Pewnie to bongo jej się jakoś negatywnie skojarzyło, na szczęście tłum na nas lekko naparł, zgarnęłam dzieci i modląc się gorąco umknęłam, ale pani odprowadzała mnie wzrokiem, z gatunku tych ciężkawych, pewnie myślała, że wychowuję mojego blondaska na rasistę.

A dodatkowo ponieważ czasy niestety zrobiły się niebezpieczne, to bez przerwy z megafonów ryczą żeby pilnować bagażu. Po oddaniu walizek wersja XXXXXXL, zostaliśmy z dwiema walizeczkami podręcznymi. 

Niby luzik, ale jak to zwykle bywa po pewnym czasie rozmnożyły nam się reklamówki z tak zwanym prowiantem. Całe szczęście, że nie mieliśmy jajek na twardo.
Lataliśmy sobie radośnie w strefie wolnocłowej, krytykując ofiary losy, które są w stanie zostawić bagaż, kiedy uświadomiłyśmy sobie z córką, że w ferworze odurzania się perfumami zostawiłyśmy gdzieś jedną z walizek. 
To co o sobie pomyślałam zdecydowanie nie nadaje się do druku.

Serce mi stanęło, puściliśmy się (nawet junior) dzikim galopem z powrotem. Na całe szczęście walizki nam jeszcze nie odholowali, ale ja musiałam sobie chwilkę posiedzieć, bo nogi miałam takie bardziej z gatunku wywatowanych.

Znaleźliśmy stolik, usadziłam syna z walizkami, wyżerkę dostał, nie będę dziecku żałować, a my z córką oddaliłyśmy się parę metrów w celu zakupu pamiątek (jakieś przyjemności w życiu trzeba mieć).

Mijają dwie minuty tej przyjemności kiedy dzwoni moje młodsze dziecko i mówi: „Mamo ty tu już lepiej wracaj, bo jakaś baba przyszła, najpierw koło mnie siadła i zaczęła jeść, a potem ukradła krzesło i uciekła”.

Mój mózg skołowany lotniskowym zamętem, odmówił współpracy. Nie ogarniałam co dokładnie kto komu ukradł. 
Zaczęłam się zastanawiać czy baba podła kryminalistyka buchnęła biednemu dziecku prowiant.

Wróciłam do stolika, dziecko podekscytowane przeżyciem, radośnie pałaszowało pizzę. Na okradzione i zagłodzone nie wyglądało zupełnie. 

Pogodziłam się ze stratą krzesła, zaniechałam dalszych rozrywek i rozpoczęłam oczekiwanie na samolot, zdecydowanie wyczerpałam moją normę rozrywek.

Naprawdę lubię lotniska, tylko czasami trochę mniej.

1 komentarz: