piątek, 10 listopada 2017

Wicie gniazda, czyli kto nie kocha Nowego Jorku ?

Od razu na początku mojego pobytu w Stanach usłyszałam opinię, że Nowy Jork albo się kocha albo nienawidzi, podobno nie istnieje forma pośrednia. Może jestem nietypowa bo u mnie chyba zaistniała. Możliwe, że naoglądałam się w życiu za dużo filmów amerykańskich, bo nie mogłam się pozbyć zupełnie irracjonalnego wrażenia, że jestem na planie filmowym pełnym dekoracji i aktorów. Zwłaszcza policjantów nie byłam w stanie traktować poważnie co może niekoniecznie dobrze świadczy o mojej inteligencji.

Obiektywnie Wielkie Jabłko robi wrażenie, niestety oprócz wrażenia także ogłusza i to dosłownie. Byłam w wielu stolicach, żadna nie była tak męcząco głośna. Jak wyszłam po raz pierwszy na ulicę (słowo honoru, że nie w TYM sensie), miałam ochotę zapytać jak Pawlak: "Co to łapanka ?" A to były zwyczajne odgłosy miasta, sielanka po prostu, można powiedzieć następny dzień w raju.

Praktycznie pare godzin w tym raju utwierdziło mnie w przekonaniu, że gniazdo będziemy wić na tzw. Przedmieściach. Tutaj moja wiedza topograficzno-demograficzna oparta była głownie na "Gotowych na wszystko", tudzież innych podobnych sielankowych filmikach.

Ponieważ byłam zahartowana i ogłuszona (dosłownie niestety), naiwnie myślałam, że już niewiele mnie zaskoczy, a już na pewno, że teraz pogrążę się w tzw. spokojnych, domowych realiach. No i pogrążyłam się.

Pominę opis szukania domu, bo dlaczego ktoś inny też ma cierpieć ? Powiem tylko, że jest to proces niełatwy, długi, a na końcu okazuje się, że to dopiero początek (coś jak ciąża), jest kupa papierów do podpisania no i moja " ulubiona " część: remontowo-budowlana.

Wicie gniazda rozpoczęłam od bliskiego "osobistego zapoznawania się " z siłą roboczą, co tutaj oznacza fachowców ogólnie rzecz ujmując z Ameryki Południowej. Stosunki te przepełniły mnie rożnymi uczuciami, dalekimi od gorących, latynoskich płomieni namiętności, chyba, że te ognie oznaczają przywalenie komuś z piąchy bądź z liścia, bo przecież już jesień.

Ponieważ ewentualne nadużycie siły skończyłoby się tu bardzo szybko pobytem w miejscu cichym i odosobnionym lub przymusowym wypłaceniem odszkodowania, wzięłam się w garść, ale łatwo nie było. 
Przynudzając odrobinę historycznie, ludzie tęsknią za "komuną". Faktycznie czasami łezka się w oku kręci, ale jeżeli ktokolwiek miałby ochotę odświeżyć sobie wspommienia  jak to było w PRL-u to zapraszam. Konkretnie chodzi mi o prace budowlano-wykończeniowe. Wykończeniowe nawet podwojnie bo wykańczają też właściciela. Zdawać by się mogło, banał - zepsuty kran w kuchni - najpierw pan unikał kontaktu przez dwa tygodnie potem przyszedł zobaczyć co trzeba zrobić, potem zniknął na 10 dni  i pojawił się znowu żeby zrobić zdjęcie kranu bo musi kupić nowy. Kupowanie zajęło mu trochę, wreszcie założyli ! Zapomnieli tylko,  że obok kranu jest w blacie dziura i trzeba ja czymś zalepić. Najpierw sterczał z niej papier, po paru tygodniach jeden twardziel przyniósł zaślepkę. Tak się biedny z nią męczył i nie dawał rady założyć, że w końcu nerwowo nie wytrzymałam i mu pomogłam. Nie działały też dwa inne krany, po dwóch miesiącach zostały wymienione. Jak reperowali poręcz na schodach to bałam się o życie swoje i ich, na szczęście oni też,  w związku z tym zrobili to wyjątkowo szybko i solidnie. Wiadomo, nic tak człowieka nie motywuje jak możliwy uszczerbek na zdrowiu i życiu. Nie działa mi też gniazdko elektryczne, ale  sobie chwilowo odpuściłam, bo jednak na całej ulicy musi byc światło. Kiedy ociupinkę opadły ze mnie frustracje, zaczęłam dostrzegać komizm sytuacji i wręcz poczułam nostalgiczne rozrzewnienie bo przypomniałam sobie skecz Kobuszewskiego z Gołasem "wężykiem, wężykiem". Można powiedzieć, że są na świecie rzeczy uniwersalne, a wręcz ponadczasowe, niektóre może zajmują tylko tego czasu za dużo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz