piątek, 10 listopada 2017

Nie tak dawno temu ........

Nie tak dawno temu uświadomiłam sobie na własnej skórze, że odwaga moze wypływać z braku wyobraźni, bezmyślności, desperacji oraz zupełnie irracjonalnej nadziei, że wszystko musi skończyć się dobrze. Zwłaszcza to ostatnie brzmi raczej jak tzw. pobożne życzenie, ale ponieważ ja osobiście głęboko wierzę w moc życzeń, a to jest MÓJ blog, zamierzam spróbować spojrzeć i opisać rzeczywistość tak, żeby nikogo nie "wpuścić" w przysłowiową depresję. Jeżeli chociaż jednej osobie uda mi się  poprawić nastrój to zdecydowanie było warto !

Mogą pojawić się literówki lub błędy (oczywiście postaram się żeby było ich jak najmniej), ale nie dajmy się zwariować.


Kończąc ten mały filozoficzno-techniczny wstęp chciałabym jeszcze dodać, że jestem kobietą. Ten  fakt sam w sobie nie jest jakąś rewelacją, kobiety pojawiają się na tym świecie dość często, ale ma kolosalne znaczenie, jeżeli chodzi o postrzeganie rzeczywistości, odległości, wielkości itd.


Nie chcąc zanudzić ani tym bardziej zrazić nikogo do siebie pominę litościwie czasy dzieciństwa, dojrzewania, młodości itd.


Zacznę do początku tej konkretnej historii. Nie tak dawno dzięki  kaprysowi losu, kosmicznemu zbiegowi okoliczności, a może po prostu mówiąc poetycko przeznaczeniu wylądowałam i to w sensie dosłownym w Stanach.


Zostawiłam za sobą szarą, może nudnawą, ale bezpieczną warszawską egzystencję i zdecydowałam się sprawdzić czy zostały jeszcze we mnie resztki ułańskiej fantazji, a jeżeli tak to czy Nowy Jork tudzież jego okolice są na mnie gotowe.


Moja rodzina to klasyczne 2+2, aczkolwiek w naszym przypadku to wersja rozszerzona na 2+2+2. Te dodatkowe "2" to świnki i nie chodzi tu oczywiście o klasyczne tuczniki tylko wersję bardziej higieniczną, a mianowicie świnki morskie.


Dzieci można " politycznie niepoprawnie" przekupić lub próbować przekonać do wielu rzeczy, ale pozostawienie dwóch włochatych, mocno zaokrąglonych, rozpieszczonych do granic nieprzyzwoitości członków rodziny w kraju zdecydowanie nie wchodziło w grę. Mając do wyboru rezygnację z wyjazdu lub postawienie wszystkiego na głowie rzuciłam się w wir załatwiania. Papiery, zaświadczenia lekarskie, czipy to wszystko to był tzw. Pikuś. Prawdziwym wyzwaniem okazał się transport. Żadne linie lotnicze nie chciały wziąć na pokład świnek, proponowały cargo, gdzie nasze futrzaki prawdopodobnie zakończyłyby swoją amerykańską przygodę zanim tak naprawdę by ją zaczęły, ponieważ zeszłyby z tego świata w tempie mocno przyspieszonym z powodu wychłodzenia lub ataku serca. Po sprawdzeniu chyba wszystkich możliwych przewoźników - CUD, okazało się, z jedna linia lotnicza - fińska bierze na pokład rożne zwierzaki i nasze prosiaki załapały się na listę pasażerów. Całą rodzinę ogarnęła fala: szczęścia (nas i dzieci, że świnki z nami lecą) oraz ulgi ze strony dziadków, że nie zostaną obarczeni przymusową opieką nad mini trzodą chlewną.


Po opadnięciu tych jakże pozytywnych emocji okazało się, że trzeba lecieć przez Helsinki, co samo w sobie nie było jakaś tragedią, szkoda tylko, że postój trwał 24 godziny. Nasze futrzaki są prawdopodobnie jednymi z nielicznych świnek morskich na świecie, dla których ktoś przeleciał ponad 7,5 tysiąca kilometrów z międzylądowaniem. Jeżeli to nie jest ułańska fantazja to już sama nie wiem co ?


A ponieważ jak to często w życiu Matek Polek bywa, mój mąż czekał na nas w Stanach i ja podróżowałam sama z dwójką dzieci, 6 walizkami (3 duże, 3 podręczne) i z kontenerem pełnym napuszonych świń. Stąd moje wcześniejsze spostrzeżenie o odwadze płynącej z czystej desperacji, bo na brak wyobraźni nie mogłam narzekać. Moim "ulubionym motywem przewodnim" było wyobrażanie sobie momentu na lotnisku w Nowym Jorku, kiedy się okaże, ze świnki nie dostaną "prawa stałego pobytu".


Po wylądowaniu i szokująco spokojnej aczkolwiek długiej odprawie, otworzyły się drzwi do "Nowego Świata". Mieliśmy nadzieje ujrzeć czekającą na nas stęsknioną "Głowę Rodziny", zamiast tego powitał nas tłum rozradowanych Latynosów z mnóstwem wielkich, kolorowych balonów (balonów, co przeczy wszelkim prawom przyzwoitości było więcej niż witających). W końcu udało nam się odnaleźć z mężem (całe szczęście, że trafił mi się wyrośnięty).


Przekazałam mu oficjalnie tymczasową opiekę nad resztą rodziny i oficjalnie padłam na tzw. pysk. Tak zaczęła się "Moja wielka amerykańska przygoda"!




1 komentarz: