Jeżeli ktoś w ostatni weekend był w New Jersey na bazarkach choinkowych w celu nabycia takowych i zobaczył kobietę rasy białej maniakalnie wąchającą drzewka i płaczącą przy tym rzewnie to istnieje 99 procent szansy, że to byłam ja.
Ten jeden procent zostawiam dla innych, szalonych kobiet, których emocje często są delikatnie rzecz ujmując niezrozumiałe dla otoczenia, podobnie jak moje obecnie.
Bo nie zawsze płaczemy z rozpaczy i śmiejemy się ze szczęścia.
W celu realizacji planu, który wykluł się w moim sercu Mężuś bohatersko wziął na klatę potrzeby emocjonalne żony, a w praktyce wziął wspomnianą żonę, czyli mnie na zakupy żywej choinki.
I tu trzeba zaznaczyć, że to by mój pierwszy raz w życiu, nigdy wcześniej nie uczestniczyłam w takim procederze. Żywe choinki były mi dostarczane pod nos i praktycznie nie miałam zielonego pojęcia na co zwracać uwagę.
Uzgodniliśmy z moim Mężem, że kupimy choinkę raczej niską, bardziej dla klimatu i zapachu niż efektu wizualnego, bo przecież już mamy amerykańskie cudo.
Przybyliśmy na miejsce sprzedaży choinek, powiedziałabym w ilościach hurtowych bo tak na oko było tam z kilka tysięcy drzewek, (na pewno dużo mniej, ale tak to wyglądało). Zaczęliśmy przegląd od słodziakowatych, półmetrowych, które wyglądały, jakby za nimi czaiły się krasnoludki. Potem stopniowo były coraz wyższe i za największymi mogły się już chować wychudzone yeti. Wychudzone, bo choinki były mocno ściśnięte.
Nie ukrywam, że ogrom wyboru mnie przerósł. Przede wszystkim wyobraziłam sobie, że te choinki będą mówiąc dyplomatycznie raczej przystojne, a nie piękne. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna, zamiast wyprzedaży szkółki leśnej łysawych brzydulek to były wybory Miss Świątecznej Choinki w pełnym rozkwicie czaru i uroku.
I w momencie kiedy zaczęłam wąchać te wszystkie cuda straciłam kontrolę nad poziomem nawodnienia mojego organizmu i w efekcie oglądanie choinek przebiegało wśród łez, (moich), mąż nie płakał tylko z anielską cierpliwością prezentował kolejne drzewka. Właściwie to mu się dziwiłam, że nie płakał, tylko on raczej z rozpaczy, bo w miarę upływu czasu, stawało się coraz bardziej jasne, że na metrowej choince się nie skończy.
Cała sytuacja zupełnie zszokowała sprzedającą, sympatyczną Latynoskę. Ja stałam i płakałam, mąż stał i trzymał choinkę, dookoła wirowały emocje, aczkolwiek komuś obcemu ciężko by je było nazwać radosnymi.
Jednym słowem zupełnie nie po amerykańsku.
Tak dla uściślenia dodam, że choinka ma 3 metry.
Cudem udało nam się ją dowieźć do domu naszym samochodem, czubek zahaczał o przednią szybę. A w domu okazało się, że jesteśmy trąby bo nie mamy odpowiedniego krzyżaka i trzeba było wrócić i go dokupić. Okazało się, że od czasów mojego dzieciństwa zmieniło się nawet to. Teraz stojaki przypominają miednicę ze stabilizującymi wielkimi gwoździami, wlewa się wodę wkręca śruby i choinka stoi w pionie, żłopie wodę i dłużej zachowuje młodość i urodę.
I gdzieś na tym etapie okazało się, że z genami mojej Babci nie ma żartów, a dodatkowo z moimi są w stanie stworzyć substancję wybuchową. Uzmysłowiłam sobie bowiem, że mam za mało bombek z PRL-u, nazywanych tutaj vintage, ewentualnie retro, plastikowe nie wchodziły w grę, czyli sytuacja całkowicie beznadziejna. Oczywiście takie szklane bombki oryginalne lub podróbki można kupić, ale ceny mnie ogłuszyły.
I tu pojawiły się sklepy z używanymi rzeczami, prowadzonymi przez różne instytucje charytatywne, generalnie mające na celu zbiórkę rzeczy i sprzedawanie je za grosze potrzebującym. (Thrift shop).
Odkąd zamieszkaliśmy w Stanach oddaliśmy do takich instytucji mnóstwo ubrań i zabawek, nigdy jednak nie byliśmy tam klientami. Leżąc w nocy i planując rozmieszczenie bombek wpadłam na pomysł udania się do takiego sklepu wiedziona nadzieją, że może ktoś, kiedyś oddał stare bombki i może one tam brudne, zakurzone na mnie czekają.
Następnego dnia zaciągnęłam sceptycznie nastawionego Męża do takiego przybytku, zostawiłam go w samochodzie i ruszyłam sama na poszukiwanie skarbów.
I to co tam przeżyłam jest porównywalne do odpakowywania prezentów pod choinką, a może nawet lepsze.
Znalazłam bombki, zdekompletowane, zakurzone, trochę uszkodzone, ewidentnie mające lata świetności za sobą, czyli dokładnie takie jakich szukało moje serce. Najlepsze jednak okazały się niespodzianki. Po zgarnięciu do koszyka kilkunastu różnych bombek, zrobiłam z ciekawości małą rundkę wśród półek z różnego rodzajami szklanek, kubków talerzy itd.
Na dolnych półkach stały różne pudełka, obiektywnie na śmietnikach widziałam lepsze. Coś mnie tknęło, (prawdopodobnie Babcia dała cynk z góry) i otworzyłam jedno. Jakieś papiery, wiórki, worki i nagle coś w środku błysnęło. Serce mi zamarło wyciągnęłam rękę i oto nagle trzymałam bombkę, bardzo vintage, bardzo PRL, jednym słowem bombkę w stylu bombek z mojego dzieciństwa. Zaczęłam ryć w kartonach jak locha w poszukiwaniu trufli. I tutaj się nie zdążyłam rozpłakać bo miałam za dużo do sprawdzenia. W tych sklepach mają zwyczaj upychać różne rzeczy w pudełkach dekoracyjnych, które kiedyś były atrakcyjne, ale już od dawna takie nie są.
Uczucie kiedy znajduje się takie małe, brzydkie, wymiętolone pudełko i otwiera się nie licząc na nic, a znajduje się skarb jest czymś trudnym do opisania. Znalazłam w ten sposób kilka, prześlicznych szklanych bombek i dekoracji.
Jak wyszłam ze sklepu przez warstwę kurzu, która mnie pokrywała lśniłam poświatą zdobywcy mitycznych skarbów, Indiana Jones to był przy mnie Pan Pikuś.
Przyznam się szczerze, że odwiedziłam w sumie cztery takie sklepy i stworzyłam malutką kolekcję bombek dosłownie z ubiegłego tysiąclecia. Przydarzyło mi się coś co nie miało prawa się wydarzyć, coś jak skok w czasie na małe, wymarzone zakupy z Babcią.
I teraz nastąpi najtrudniejsza część mojego, szalonego planu, jak połączyć te wszystkie elementy, choinkę, bombki, dekoracje i uczucia w jedną całość, żebym mogła jeszcze raz położyć się pod choinką, poczuć ten niezapomniany zapach i pozwolić mojemu sercu też nim odetchnąć.