I oto stało się, minęło pół wieku i znowu usiadłam przed choinką, to znaczy dokładniej rzecz ujmując przed dwoma, jedną miałam przed sobą, a drugą za plecami.
Wyglądało to jak moja prywatna wersja „Opowieści Wigilijnej”, przede mną żywa choinka robiła za Ducha Minionych Świąt Bożego Narodzenia, za plecami miałam Ducha Obecnych Świąt, czyli sztuczną piękność, a w środku siedziałam ja najwyraźniej robiąc za Ducha Przyszłych Świąt chłonąc emocje wzbogacone leśnym zapachem.
Pierwsze co mi przyszło na myśl, to że przez ostatnie lata oszukiwałam wszystkich, (łącznie z własną osobą).
W momencie jak odpaliłam kolorowe lampki stało się bowiem oczywiste, że zalały mnie uczucia, których nigdy nie wzbudzała we mnie nasza, piękna, amerykańska choinka z białymi lampkami.
Ogarnęło mnie uczucie ulgi, poczucia, że wszystko jest tak jak powinno być, prawie jak powrót do domu, odnalezienie cząstki siebie w tym szalonym świecie.
Zamknęłam oczy i weszłam do pokoju stołowego, jak nazywali go moi Dziadkowie.
Pod oknami stała choinka, na której wisiały te same bombki i dekoracje, które właśnie powiesiłam na mojej żywej, amerykańskiej choince. Na wielkim, okrągłym stole, przykrytym białym obrusem, rozsuwanym na potrzeby zgromadzonej rodziny pachniały potrawy wigilijne bardzo klasyczne, które mówiąc szczerze jako dziecko niespecjalnie lubiłam. Prześladował mnie barszcz z uszkami, który szczęśliwie na przestrzeni lat zmieniłam na grzybową z łazankami.
Wigilia u moich dziadków w momencie szczytu przyrostu naturalnego w rodzinie, gromadziła ok. 14-16 osób, wtedy wydawało mi się, że były to przyjęcia jak na 100 par, ciężko mi teraz uwierzyć, kiedy wszystkich policzyłam, że było to mniej niż 20 osób.
Po opłatku, obowiązkowym barszczu, pierogach, karpiu, który straszył zadławieniem ośćmi i zawsze lekko podpalonych makowcach śpiewaliśmy kolędy, sami bez radia czy innych pomocy technicznych. Cały czas mam przed oczami całą rodzinę zgromadzoną przy stole w złotym blasku choinki i nic, że była tam ciocia, która nigdy za mną nie przepadała, (ze wzajemnością zresztą), ta chwila miała moc. I jak teraz o tym myślę, to ma ją nadal.
A potem były pasterki, z których pamiętam, że było mi strasznie gorąco, a potem zimno jak wracaliśmy grupowo do domu. Tata nosił mnie na barana i ślizgał się na skrzypiącym śniegu, który lśnił w lampach ulicznych.
Tutaj wyjaśnienie dla młodszych czytelników, dawno, dawno temu na Święta Bożego Narodzenia padał śnieg, było biało, zimno, a mróz malował na szybach wzory jak z bajek.
Pod choinką leżały prezenty, zapakowane na ogół w brązowy lub biały papier bo innych nie było. I mówiąc szczerze prezenty były najsłabszym punktem „Programu Świątecznego”, już nawet nie mówię tu o skarpetkach, ale najgorsze dla mnie osobiście były piżamy. Mimo wszystko zawsze przy dystrybucji prezentów pojawiał się mały dreszczyk ekscytacji, ale tak naprawdę to nie one były najważniejsze. I bez względu jak bardzo jest już teraz zużyte to stwierdzenie, to była po prostu „magia Świąt”.
I jak teraz tak siedzę przed moją wspomnieniową choinką i patrzę na tego mojego „Pierwszego Ducha”, dociera do mnie z wielką mocą czym były te czary, to prostu było uczucie miłości, ciepła, poczucia bezpieczeństwa i nierozerwalnej więzi.
Moi Dziadkowie i Rodzice dawali mi wszystko w czasach kiedy było tak niewiele.
Nawet nie zauważyłam kiedy wlali we mnie siłę na przyszłość. Jestem pokoleniem X i jak się potem okazało ta siła nie tylko ze względów pokoleniowych była mi bardzo potrzebna.
Ostatnia Wigilia Dziadka, była jednocześnie ostatnią, rodzinną Wigilią, po jego śmierci babcia spędzała Święta ze swoimi dziećmi i wnukami, między innymi oczywiście ze mną, w naszych domach.
A teraz zostawmy już przeszłość w spokoju, (przynajmniej na chwilę), zanurzymy się w kolorach z PRL-u, to będzie seria zdjęć bombek i dekoracji odziedziczonych po mojej Babci i Mamie. Te wszystkie krasnalki, laleczki, waga, pies i cała reszta mają ponad pięćdziesiąt lat, gdzieś w tle oczywiście może wisieć coś nowszego.
Dla porównania, teraz będzie seria zdjęć dekoracji amerykańskich, które również mają kilkadziesiąt lat. Tutaj muszę wspomnieć, że podczas polowania na nie przeżyłam wiele ściskających za serce momentów. Znalazłam bowiem wiele bombek bardzo osobistych, upamiętniających narodziny, śluby, dostanie się na studia, okrągłe rocznice. Oprócz dokładnych dat były podpisy dwa muszę przytoczyć:
„Dla Mojej, Największej Miłości w nasze pierwsze, wspólne Święta 1980”,
„Dla naszego, pierwszego prawnuczka z miłością na zawsze 1984”.
Znalazłam takich bombek bardzo dużo, sama tworzyłam je od momentu jak urodziły się moje dzieci, tylko niestety prawie wszystkie się potłukły, jak kiedyś upadła nam choinka.
Według mnie skoro tak modne są mosty zakochanych z kłódkami to powinny istnieć drzewa bombkowe, bo szkoda by było, żeby coś tak pięknego przepadło. Takie bombkowe drzewa mogłyby stać w jakiś zabezpieczonych miejscach i poprawiać nastrój malkontentom i nie tylko, udowadniając, że banalne treści są czasami najważniejsze i najpiękniejsze.
Większość z tych ludzi już dawno odeszła, nikt już nie pamięta tych wszystkich uczuć. I mimo, że szkło jest tak kruche przetrwało i trafiło do moich rąk. Kupiłam kilka dekoracji, między innymi małe, plemię Eskimosów. Zaczęło się od jednego, śmiesznego Eskimoska, a potem znalazłam resztę rodzinki. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to cała seria i że na każdym jest wymalowana data. Najwcześniejsza to 1984, a najpóźniejsza 1992. Ktoś zadawał sobie trud, co roku kupował Eskimosa i wieszał na choince, no przecież nie mogłam gości tak porzucić. Było ich znacznie więcej, ale niestety trafiłam na same zniszczone egzemplarze nie do uratowania.
Znalazłam za to na jedną bombkę z namalowaną chatką i napisem, w ramach niespodzianki będzie na ostatnim zdjęciu.
I na koniec zdjęcie Mojego Pierwszego Świątecznego Ducha.


































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz