środa, 23 grudnia 2020

Amerykańskie Święta numer cztery, czyli kto by to liczył

 Lekko ospałymi skokami zbliżają się nasze, kolejne Święta Bożego Narodzenia w Stanach. Po raz czwarty zmierzymy się z tym wyzwaniem, a nie jest to łatwe. Święta, które normalnie wymagają sporego zaangażowania i odpowiednich funduszy, a w Ameryce są cięższe ze względu na odległość od domu, tęsknotę i brak niektórych artykułów spożywczych, w tym roku są dodatkowo zmaltretowane pandemią.


W celu podniesienia morale, najpierw zmobilizowaliśmy się do wywieszenia milionów lampek w ogrodzie. Przytomnie, w bardzo amerykańskim stylu, sprawdziliśmy prognozę pogodę, wybraliśmy piękny dzień i ruszyliśmy do boju. Ponieważ jednorożce już były na stanowisku skupiliśmy się na oświetleniu. Po dwóch dniach, dokupieniu 5 dodatkowych kompletów lampek i doprowadzenia się do stanu mocno upadłościowego, ogłosiłam satysfakcjonujący koniec procesu.
Efekt przeszedł nasze oczekiwania, a u nowych sąsiadów wywołał nerwowe tiki. 
Najpierw obserwowali nas w skupieniu i myślę w rosnącym przerażeniu, następnie sąsiad zaczął owijać kolumny lampkami.
On kolumnę, a ja krzaczek, on drugą kolumnę a ja drzewo, poddał się jak mu zabrakło kolumn, a ja ciągle tkwiłam w chaszczach, trzeba było tyle nie wycinać kolego.
W pewnym momencie miałam wrażenie, że nieudolnie odtwarzamy scenę z filmu „Sami swoi” jak Pawlak wieszał flagę na dachu i musiała być wyżej niż u Kargula.

Powiem tylko, że jak po zmroku odpaliliśmy uroczyście wszystkie dekoracje sąsiad stał po drugiej stronie lekko załamany, można powiedzieć, że z zazdrości produkował zieloną poświatę. Mój mąż oczekiwał ożywionej dyskusji o naszym ogrodzie na czacie straży sąsiedzkiej, ale nic się nie pojawiło i dobrze, bo musiałabym kupić strzelbę, fotel bujany i posiedzieć trochę przed domem, żeby sąsiedzi nabrali szacunku dla ułańskiej fantazji.
Za to sąsiedzi po skosie podeszli do sprawy ambicjonalnie, sprowadzili specjalną ekipę i podświetlili sobie całe drzewo. Moja rodzina stwierdziła, że podnoszę poziom szaleństwa świątecznego w okolicy.

Kiedy już lampki pięknie świeciły, jednorożce magicznie mrugały, a dmuchane towarzystwo w osobach myszek miki, smoka i krasnoludków podnosiło poziom optymizmu w powietrzu, miało miejsce pewne wydarzenie.
Mianowicie kiedy napawałam się widokami zobaczyłam, że do naszego pięknie oświetlonego domu wraca nasza Kotka. Puchatość była na gigancie, wymknęła się zaraza kiedy byliśmy zajęci procesem dekoracyjnym. Szalała gdzieś dobre, kilka godzin, gdyby nie była wysterylizowana wróciłaby do domu w ciąży jak nic, a ja jeszcze nie postrzegam siebie w kategoriach Babci Polki.

Po zakończeniu dekorowania domu od zewnątrz i wewnątrz, wliczając w to ubieranie choinki, skupiliśmy się na stronie kulinarnej. Najpierw jak zwykle zrobiliśmy gar bigosu, a że mój mężuś lubi działać z rozmachem to wyszło nam ok. 14 kilogramów naszej dumy narodowej. Zamrożona w woreczkach będzie nas ratowała w chwilach głębokiego kryzysu i spadku nastrojów.

Pozostając w temacie jedzenia poniżej umieszczam nasze menu świąteczne, które mimo oddalenia od Kraju wygląda bardzo przyzwoicie, wszystko to będzie dzieło naszych rąk.

Sałatka jarzynowa 
Zupa grzybowa
Pierogi z grzybami
Karp smażony
Schab pieczony
Karkówka pieczona
Może boczek, niech się cholesterol wścieknie
Pasztet
Bigos
Kruche ciasteczka
Kajmak 3 smaki

Makowiec i śledzik ze sklepu polskiego, (kocham to miejsce).

Podsumowując, lampki świecą, prezenty zapakowane, składniki do wyczarowywania potraw świątecznych zakupione - musi się udać. 

W ramach podsumowania roku Junior dostał w szkole zadanie przygotowania prezentacji, z podziałem na miesiące co się ciekawego wydarzyło na świecie i w rodzinie. Nauczycielka szczególny nacisk położyła na bardzo pozytywnym wydźwięku wspomnień. 
Syn się lekko zawiesił, siostra ruszyła mu na pomoc. Po pewnym czasie przyszli do mnie zdołowani, że po sprawdzeniu w internecie okazało się, że w styczniu nie wydarzyło się na świecie nic pozytywnego. Zasugerowałam zmianę podejścia i spojrzenia na sytuację pod innym kątem. Moje dzieciaki załapały aluzję i w krótkim czasie prezentacja Juniora zaczęła przypominać dowcip o Stalinie.
Być może nie wszyscy znają, więc króciutko streszczę.

Dziennikarz  ma za zadanie napisać artykuł o Stalinie, w tym celu zbiera materiał podróżując po Rosji. Dowiaduje się, że w jednej wsi żyje staruszeczek, który poznał Stalina osobiście. Przeprowadza z nim wywiad i okazuje się, że według sędziwego świadka Stalin był wspaniałym, pełnym miłosierdzia człowiekiem. Zszokowany dziennikarz stara się zrozumieć powód takiego zachwytu i staruszek opowiada mu historię, że jak był małym chłopaczkiem to Stalin przyjechał do jego wioski i on podszedł do Stalina prosząc go o cukierka, na co Towarzysz powiedział mu: „Spierdalaj gówniarzu”.
Kiedy dziennikarz cały czas nie rozumie zachwytu, staruszek wyjaśnia: „A mógł zabić !”

I tak właśnie wyglądał projekt Juniora, w jednym miesiącu w obliczu pandemii, zamknięcia i ogólnoświatowej izolacji jedynym pozytywem był fakt, że jeszcze wszyscy żyjemy i Kotka ma urodziny, a w październiku, oprócz faktu, że cały czas żyjemy, że wystawiliśmy michę słodyczy na Halloween.
Po obejrzeniu prezentacji dopadła mnie refleksja, że po pierwsze całe szczęście, że ten rok już się kończy, a po drugie, że chyba nam ten optymistyczny wydźwięk nie do końca wyszedł.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz