sobota, 10 sierpnia 2019

Aruba, czyli lecimy znowu na Karaiby (hurrraaaa !)



Całe swoje życie, (przynajmniej odkąd pamiętam), marzyłam żeby pojechać na jakąś, rajską wyspę i najchętniej poprosić tam o azyl. Prawdopodobieństwo takiego wydarzenia, było mniej więcej takie samo jak podróż w kosmos całej, mojej rodziny, no ale marzyć zawsze można, a wręcz trzeba.
Jak się przestaje mieć nadzieję na odrobinę bajki w życiu, to równie dobrze można od razu zacząć planować stypę, (swoją).

Minęło parę dekad i oto w zeszłym roku dotarłam na Barbados, do końca nie byłam w stanie w to uwierzyć. Miałam wrażenie, że jakaś litościwa wróżka umieściła mnie w środku pocztówki z palmami i widoczkiem bajecznej plaży.
Wszechświat, co zawsze podejrzewałam ma poczucie humoru, po latach marzeń zorganizował mi bowiem życie w bliskiej, jak na możliwości naszej planety, odległości do Wysp Karaibskich. 
Coś prawie nierealnego stało się rzeczywistością.
I tak, w tym roku zdecydowaliśmy się na wypad na Arubę, (4 godziny z Nowego Jorku, po prostu grzech nie skorzystać).

I zanim zanurzę się w opisy naszych karaibskich przygód, nie mogę się powstrzymać i opiszę uroki podróży lotniczych w Ameryce, (bo właśnie lecę więc można powiedzieć, że jestem na bieżąco).
Lotnisko JFK, z którego regularnie latamy jest olbrzymie, aczkolwiek bardzo rozsądnie zaprojektowane w postaci kilku osobnych terminali. 
Do każdego przypisane są odgórnie określone linie. W związku z czym ogrom pasażerów i niesamowita ilość startujących i lądujących bez przerwy samolotów jest proporcjonalnie podzielona.

I wydawałoby się, że takie rozwiazanie będzie się idealnie sprawdzać. 
Latałam z kilku terminali, patrząc na organizację zawsze się zastanawiam, jak to jest możliwe, że oni ogarniają cały ten bałagan i dają radę wysyłać w miarę punktualnie samoloty, a bagaże i pasażerowie trafiają tam, gdzie trzeba, a nie siedzą zapomniani w kącie z załamaniem psychicznym.
Jest to jak dla mnie przynajmniej, niezgłębiona tajemnica.

Stosunkowo terminal, z którego lata Lot i British Airways jakoś trzyma poziom, aczkolwiek wykańczające kolejki są zawsze.
Wesoło jest za to na innych terminalach, na których żeby było łatwiej, należy sobie samemu odprawić bagaż, wydrukować samoprzylepną taśmę i ładnie ją przymocować do walizki. 
Służą do tego specjalne maszyny i być może oszczędzają wszystkim kupę czasu, jak działają. Słowo"jak" jest tu kluczowe, bo jak nie działają to wtedy energiczne panie z obsługi naziemnej odsyłają wszystkich nieszczęśników do okienek. 
Tam zazwyczaj trwa to długo, wszyscy panikują, bo nie ma wydzielonych okienek na konkretne loty, jak na Okęciu, tylko każdy rzuca się na oślep w desperacji odprawienia bagażu i zdążenia na samolot. 
Jak już walizka zostaje oblepiona, trzeba ją jeszcze osobiście dostarczyć na taśmę, gdzie stoi następny niezwykle pomocny pracownik pokazujący, gdzie jest taśma. 
Biorąc pod uwagę, że urządzenie jest spore i w ciągłym ruchu, jakoś sobie biedak radzi z zadaniem.

A to jest dopiero ta łatwiejsza część, bo potem trzeba się ustawić w ogonku, który śmiało mógłby konkurować z naszymi, socjalistycznymi. Cały przebieg koordynuje niezłomna załoga. 
Wygląda to podobnie jak wtedy, kiedy na skrzyżowaniu pojawia się kierujący ruchem zamiast świateł, jakoś zadziwiająco często tworzą się w takich miejscach korki.

Po odświeżeniu sobie socjalistycznych realiów i zszokowania dzieci wychowanych w zgniłym kapitalizmie, dociera się do punktu skanowania.
Tutaj na ogół nie ma niespodzianek, ale specjalnie przyjemne nie jest. 
Potem jeszcze dwie kontrole biletowe i można wsiadać do samolotu. 
Mniej więcej w tym momencie co słabsze jednostki zaczynają się zastanawiać, czy nie milej spędzałoby się wakacje w domu, pod dowolnym drzewkiem lub na kanapie.

Do ostatniej kontroli tuż przed wejściem na pokład, też była kolejka, sporych rozmiarów.
Mąż karnie się w niej ustawił, ale widać było, że cierpi wewnętrznie i wakacyjny duch jakoś uparcie nie chce się w jego duszy rozbudzić.
Po kilku minutach okazało się, że stoimy w kolejce do Starbucksa, jako, że nikt z nas nie miał ochoty na kawę, puściliśmy się świńskim galopkiem do sąsiedniej kolejki, już tej właściwej.
W tym momencie, mój wakacyjny duch, chichotał już rozbawiony na całego, najwyraźniej wizja kawy podziałała na niego orzeźwiająco.

Wsiedliśmy na pokład odpowiednio przygotowani, ponieważ nauczeni doświadczeniami wcześniejszych podróży, a zwłaszcza jakością serwowanych posiłków, przygotowaliśmy dla dzieci plecak pełen różnych artykułów spożywczych.
Walnęłam sobie kanapkę z kiełbasą krakowską i zaczęłam następną karaibską przygodę.


1 komentarz: