Indyki potrafią latać, (słowo honoru, nalewki z bursztynów jeszcze nie próbowałam). Mówiąc szczerze nigdy nawet nie zastanawiałam się nad taką możliwością, ponieważ nie hodowałam drobiu, (na balkonie byłoby ciut niewygodnie).
W Stanach, o ile jakość kontaktów międzyludzkich specjalnie mnie nie rozpieszcza, o tyle kontakty ze zwierzętami wynagradzają mi wszelkie tego rodzaju frustracje z nawiązką.
Jak już wspominałam parę postów temu, w okolicy pojawiła się indycza rodzina.
Jakim cudem w kraju, gdzie corocznie odbywa się narodowy pogrom indyków, udało im się ocaleć cały czas pozostaje dla mnie tajemnicą.
Co było do przewidzenia zaczęliśmy je podkarmiać i w międzyczasie jakoś tak te małe indyczki nam podrosły i pomału zaczynają próbować podbijać świat na własne skrzydło.
Ostatnio meldują mi się przed głównym wejściem grupowo, w nadziei na śniadanie, a potem boczkiem, boczkiem wciskają się do ogrodu, gdzie królują wiewiórki, okazjonalnie jelenie i wydziobują im nasionka, (wydziobują indyki oczywiście nie jelenie).
Co ciekawe moje wiewiórki, których przodkowie musieli przypłynąć ze Szkocji bo ewidentnie mają dusze wojowników i regularnie walczą z sójkami, na widok indyków usadowiają się wyżej i strategicznie biorą wielkie ptaszyska na przeczekanie.
Indyki, objedzone, kulturalnie zostawiają w spokoju karmnik i z godnością opuszczają moją posesję, na ogół. Ostatnio najwyraźniej miały taki zamiar, ale w ostatniej chwili zmieniły zdanie. W efekcie tylko matka poszła zwiedzać okolice, a jej dzieci pofrunęły sobie na drzewo i usadowiły się na gałęzi.
Na ten widok zamarłam i przez chwilę przetrawiałam widok, lecący indyk to jednak nie jest wróbelek, masa robi wrażenie, elegancja lotu już mniej.
Wiewiórki za to wróciły do konsumpcji zupełnie nie przejmując się indykami na drzewie.
Po pewnym czasie indycza protoplastka rodu zaczęła nawoływać dzieci, które dość niechętnie sfrunęły sobie i poszły.
I proszę, musiałam przelecieć Ocean, żeby zobaczyć latające indyki, ciekawe co mi jeszcze przeleci przed oczami.
W związku z czym teraz sobie myślę, że jeżeli nie znajdą sobie przed Świętem Dziękczynienia bezpiecznej kryjówki, będę musiała jakoś je przechować.
Całe szczęście, że żyjemy w stanie, gdzie raczej nikt nie chodzi z dubeltówką po ulicach, bo ich szanse na przetrwanie zmalałyby drastycznie.
Indyki ewidentnie obdarzyły mnie sympatią i zaufaniem, (w granicach rozsądku), podobnie jak wiewiórki.
Wygląda na to, że doczekałam się nowego pokolenia puchatych gryzoni, które przyszło na świat dzięki mojemu dokarmianiu rodziców w chwilach kryzysu, co czyni mnie chyba wiewiórkową babcią.
Pamiętam jak wprowadziliśmy się do "naszego" domu, na początku wiewiórki unikały mnie jak ognia, potem łaskawie zaczęły dzielić ze mną nasze tereny zielone, a teraz jak siedzę sobie z książką zdarza się, że podchodzi do mnie mała wiewióreczka, siada w odległości metra i mi się inteligentnie przygląda, potem na spokojnie odwraca się i kicha na drzewo bez odrobiny strachu.
Podobnie, co jest jeszcze bardziej szokujące, zachowują się małe pręgowce, ewidentnie mnie rozpoznają i nie mają problemów z przebywaniem razem ze mną w ogrodzie, a znikają wszystkie jak zaczynają się pojawiać obcy lub inni członkowie naszej rodziny.
A w międzyczasie zbliżają się wielkie emocje, najpierw egzotyczna niespodzianka, potem moje, małe, osobiste szaleństwo w Filadelfii, a na koniec wielkie, puchate szaleństwo, czyli kotka.
Będzie się działo !
:) :) :)
OdpowiedzUsuńZwierzątki są super ! Wszystkie !