wtorek, 16 kwietnia 2019

Cancun, czyli kiedy lądujesz w dżungli

Na ogół kiedy latam, a zwłaszcza kiedy przelatuję Ocean, nie ma wiele do oglądania, czasami gwiazdy, ale głównie ciemność lub oślepiające słońce. 
W związku z czym jak większość wymęczonych pasażerów, zasłaniam okienko i czytam bądź oglądam jakiś film. 
Po raz pierwszy zapomniałam to zrobić i dzięki temu miałam możliwość przez większość czasu podziwiać widoki. 

Piękne wybrzeże, jakieś wysepki, tajemnicze atole, chmury, które, za wszelką cenę starały się dowieść, że są tak samo piękne jak woda w dole. 
W efekcie spędziłam prawie 3 godziny na ciągłych zachwytach, a cały lot trwał trzy godziny i czterdzieści minut.
W związku z tym już sama podróż nastroiła mnie wakacyjnie, ale nic nie przygotowało mnie na lądowanie. 

Po przedarciu się przez chmury zaczęliśmy lecieć wzdłuż dżungli. Pod nami nie było praktycznie nic oprócz morza zieleni. Potem sporadycznie pojawiały się małe domki, ale gdzieś daleko na horyzoncie. 
Samolot zniżał się, a ja wciąż nie widziałam śladu cywilizacji o pasie startowym nie wspominając.
I nagle las skończył się bez żadnego uprzedzenia czy choćby lekkiego przerzedzenia szalonej roślinności i samolot wylądował.

Na pewno istnieją dżungle, przy których ta meksykańska przypomina raczej tropikalny lasek, na przykład amazońska, ale, że ja nie podróżuję narzucając się plemionom żyjącym z dała od cywilizacji, to czułam się jak dzielny odkrywca półwyspu Jukatan, (tylko takiego, nastawionego bardziej pokojowo niż poprzednicy).

Nigdy wcześniej, mimo, że zwiedziłam już trochę świata, nie widziałam takiej dzikiej i kompletnie nieobliczalnej eksplozji zieleni.
Osobiście dziwie się, ze 500 lat temu, Hiszpanie odważyli się zejść na ląd.

Wybierając się do Meksyku właściwie nie wiedziałam czego się spodziewać. Miałam nadzieję na ciepłą wodę zarówno w Oceanie, jak i w basenie, trochę smakowitych potraw meksykańskich, które bardzo lubię i olbrzymie sombrero jako bonus. 

Oczekiwałam raczej  krajobrazu wysuszonego słońcem z małymi przerwami na hotele dla rozwydrzonych turystów, tłumów ludzi, ogłupiającej nowoczesnej muzyki, irytujących animatorów i obsługi hotelowej odsuwającej w czasie wszystkie, możliwe aktywności w stylu "mañana baby".

Rzeczywistość okazała się kompletnie inna.
Ten kawałek meksykańskiej dżungli, który udało mi się obejrzeć podczas drogi z lotniska do hotelu ogłuszył mnie kompletnie. 
Określenie, że zrobił na mnie wrażenie, byłoby niedopowiedzeniem roku.

Wszędzie nacierały krzaki, palmy i olbrzymie drzewa, przypominające kształtem ludzi olbrzymów. 
Miałam wrażenie, że część z nich zaraz się poruszy i pozbędzie się trochę tej niechcianej cywilizacji.
Roślinność zagarniała nawet cześć drutów wysokiego napięcia.

Co jakiś czas pojawiał się przy drodze znajomy znak, że jelenie też lubią Meksyk, ale niekoniecznie są skłonne przestrzegać zasad ruchu drogowego. 
W pewnym momencie mój mąż pokazał mi znak drogowy, tak na oko przypominający ten o dzikiej zwierzynie, tylko kilka razy większy i przedstawiający czarną panterę.
Okazało się, że rożne wyrośnięte kociaczki, takie jak na przykład pumy i jaguary też lubią ignorować miejscowy ruch kołowy.
Jestem mieszczuchem, nigdy nie przypuszczałam, że będę jechać i rozglądać się czy jakiś jaguar nie wybrał się na przechadzkę.

Nasz kierowca był bardzo sprawny, w ekspresowym tempie dowiózł nas do hotelu w miejscowości Playa del Carmen.
Pochwalił wybór hotelu i przekazał nas w ręce recepcjonisty.

Posiadając małe dzieci na wakacje wybiera się na ogół hotele ze wszystkimi atrakcjami i tak zwanym zapleczem rozrywkowym, (mini disco itd). W związku z tym przez lata zażywaliśmy odpoczynku w miejscach dostosowanych do potrzeb maluchów. 
Po raz pierwszy rzuciliśmy się na głęboką wodę i spróbowaliśmy coś zupełnie innego, głownie dlatego, że dzieci odmówiły uczestniczenia w mini disco.

Hotel okazał się, czymś w rodzaju osiedla, gdzie większość ludzi chciałby spędzić emeryturę, albo chociaż zimną połowę roku.
Wszędzie stały domki, kryte mówiąc po staropolsku strzechą, (w tym wypadku meksykańską). 
To, że obsługa hotelowa okazała się sympatyczna nie było szokiem, wstrząsem okazało się tempo ich pracy. Zepsuł nam się zamek w drzwiach, zgłosiliśmy problem, zanim zdążyliśmy nakremować całą rodzinę zamek był nareperowany.
A żeby było jeszcze oryginalnej pokoje sprzątają głownie panowie i robią to perfekcyjnie. Błysk sterylnej  czystości daje po oczach, nie ubliżając rodzajowi męskiemu, gdybym na własne oczy nie widziała, że to robią mężczyźni nigdy bym w to nie uwierzyła.

Ściany są wzmocnione balami drewna, wszędzie porozmieszczane są kolorowe, meksykańskie poduchy, dywaniki, obrazki, a do tego zero telewizji, zero ogłuszającej muzyki, za to hamaki na prywatnych tarasach i plaża 20 metrów od pokoju.

Ocean w związku z moim przyjazdem postarał się i fale były tak wielkie, że zagłuszały wszystko, po prostu muzyka dla moich umęczonych uszu.
Szczęki jakoś same przestały mi się zaciskać z nerwów.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz