sobota, 13 kwietnia 2019

Arriba, Arriba, czyli razem z baranem wyruszamy na podbój Meksyku


Oczywiście podbój przewidziany był w bardzo pokojowy i przyjacielski sposób, o ile oczywiście czteroosobowa rodzina, obładowana olejkami z filtrem, kolorowymi gaciami do pływania, jednym słomkowym kapeluszem i silnym postanowieniem (to rodzice), spróbowania wszystkich rodzajów margarity w konspiracji pod sombrerem, (żeby nie gorszyć młodzieży), może być spokojna.

W szkołach amerykańskich zaczęły się ferie, tak zwane wiosenne i Dzięki Bogu, bo już wszyscy ledwo ciągnęli. Dzieci, co oczywiste wymęczone wyzwaniami szkolnymi, mąż ciężką pracą i dodatkowo perspektywą, że nie doleci do domu na czas i ja podpora rodziny i miech kowalski, (rodzaju żeńskiego czyli dmuchawa), podtrzymująca ognisko domowe, ale już z lekką zadyszką.

Mężusiowi tu przed wyjazdem, wypadła delegacja do Missouri. Niby to nie koniec świata, śnieg już raczej nie sypie, w związku z tym mój optymista nie przewidywał kłopotów. Wykalkulował sobie, że pojawi się zrelaksowany w domu późnym popołudniem, żona ogarnie pakowanie, (również zrelaksowana), a następnego dnia rano wszyscy super zrelaksowani, wyspani i podekscytowani wystartujemy do Meksyku.

Sprawdziły się tylko dwie rzeczy, spakowałam całe towarzystwo i świtem nieprzytomni zdążyliśmy na lotnisko, cała reszta zwłaszcza zrelaksowanie zupełnie nam nie wyszło. Mąż utknął na lotnisku w Saint Louis ze względu na warunki pogodowe, chociaż nie do końca było jasne gdzie, bo lał deszcz wszędzie, i tam i u nas. 
(Piwnicy nie sprawdziłam, bo jadę na wakacje i nie przesadzajmy z tą adrenaliną).

Gdzieś w późnych godzinach wieczornych, mąż cały czas oddalony od domu o kilka stanów, rozpoczął przekonywanie mnie, żebym poleciała sama z dziećmi, bo on raczej nie doleci.
Ochłodziłam jego altruistyczne zapędy, "na dobre i na złe", albo pijemy razem margaritę w Meksyku, albo herbatę w domu, trzeciej opcji nie ma.
Małżonek dotarł do domu w nocy, a na twarzy malowały mu się kolory dawnych lamperii szpitalnych, zrelaksowania nie zauważyłam.

Kiedy po czterech godzinach zadzwonił budzik, to z tego wyspania nie do końca wiedziałam, gdzie jestem i co się dzieje. 
Dotarliśmy na lotnisko, od razu, na początku okazało się, że mąż w stresie po atrakcjach nocnego lotu pomylił godziny i zameldowaliśmy się o godzinę za wcześnie, potem zapomnieliśmy odprawić juniora i musieliśmy wrócić, (dla jasności, juniora nie zgubiliśmy), następnie mąż prawie dwa razy się zeskanował dobrowolnie, zdaje się, że to mało popularna forma aktywności na lotnisku, (panowie byli wzruszeni jego postawą), a na koniec ja wyrzuciłam do śmieci kartę pokładową, (wyłowiłam). 
To był ten moment kiedy stwierdziłam, że sobie jednak siądę i nie będę się dalej wygłupiać, bo mogę upaść i wtedy to na pewno nie wpuszczą mnie na pokład samolotu.

Klapnęłam sobie i wyciągnęłam kanapkę, rodzinę wysłałam na łowy. 
Córka wróciła z herbatką w celu reanimacji matki i zaczęłam pomału kontaktować, przynajmniej na tyle, żeby wejść do właściwego samolotu, potem zdecydowałam, że o resztę niech się martwi pilot.

A żeby było jeszcze bardziej oryginalnie to wiozę do Meksyku barana i gwoli wyjaśnienia nie obrażam tutaj swojego męża.
Nie jest ani żywy, ani nie poćwiartowany, tylko cukrowy.
Nie wiem czy tam mają taką, słodką rogaciznę, ale nie będę ryzykować, jak mają to mu dokupię latynoskiego kuzyna.
Jajka i sól zdobędę, jakiś koszyczek w desperacji ustroję i pójdę z jajkami, jak przystało na polską babę.

Dzieci też zawlokę i nie dlatego, żeby sobie poszerzały horyzonty, ale po to, żeby sobie uświadomiły, że można tracić kawałki siebie, tylko jeżeli się na to pozwoli.


2 komentarze: