poniedziałek, 17 grudnia 2018

Moment w deszczu, czyli kiedy wszystko może się zmienić

Ostatnio, kiedy pisałam o mierzeniu się z przeszłością, rzeczywistością i przyszłością, nie przypuszczałam, że los tak szybko zderzy mnie z życiem bez zbędnego teoretyzowania.


Po ciężkim i mocno stresującym tygodniu w pracy, mąż zaproponował weekendowy wypad na smakowity obiadek do sprawdzonej knajpki. 
Też byłam zdania, że nam się należy trochę rozrywki, w tym wypadku kulinarnej.



Syn zrezygnował z wyjścia, wybierając towarzystwo kolegi i wspólne szaleństwa. 
Córka, zdecydowała się towarzyszyć wykończonym rodzicom i dodatkowo porozpieszczać trochę kubki smakowe. 
I tak oto wylądowaliśmy w knajpce na sympatycznym obiadku.

Wracaliśmy sobie w świetnych humorach do domu, średnio zatłoczoną drogą, około 17-tej, było ciemno i lał deszcz, w pewnym momencie usłyszałam huk, a samochód zaczął tańczyć na drodze. 


Nie zobaczyłam całego życia w sekundzie, ani nie zaczęłam drzeć się i płakać, skamieniałam i w bezruchu patrzyłam na zmagania męża z kierownicą. 
Ostatnią rzeczą, której wtedy potrzebował była histeryzująca, wrzeszcząca baba. 
Zdawałam sobie sprawę, że jeżeli on nie odzyska panowania nad sytuacją, możemy nie tylko nie zobaczyć przewijającego się przed oczami dotychczasowego życia, ale również, co gorsza, całej reszty.

Ludzie różnie reagują w sytuacjach zagrożenia, ja jestem z tych opanowanych. Problem pojawia się później, kiedy emocje opadają, wszyscy są bezpieczni i organizm domaga się odreagowania, jakoś nigdy mi to odreagowanie nie wychodzi.


Mąż naprawdę po mistrzowsku usiłował zapanować nad samochodem i nie dopuścić do czołowego zderzenia. Wydaliśmy z córką jakiś odgłos, po czym ja głosem ze stali, zaordynowałam ogólny spokój i samochód zatrzymał się prawie na środku ulicy, tak jakoś po skosie.
Samochody zdołały nas ominąć, na szczęście to nie były godziny szczytu, ani Nowy Jork, tylko małe miasteczko, ale w wypadku drogowym można zginąć nawet w szczerym polu. 



W swoim życiu uczestniczyłam w jednej stłuczce i jednym wypadu, gdzie na szczęście oprócz siniaków i zadrapań nic się nikomu nie stało. 
Raz jechałam samochodem, który złapał dwie gumy na raz, można powiedzieć, że jakieś doświadczenia w tej materii posiadam.
Nie wiem czy to była kwestia samochodu, wspomnień czy nawierzchni, ale ten huk był dużo głośniejszy, niż ten zapamiętany z przeszłości.


Wysiadłam z samochodu, lewe, przednie koło, (od strony kierowcy), było totalnie klapnięte, samochód opierał się na feldze. 
Gdzieś z tylu głowy przewinęły mi się fragmenty filmów sensacyjnych z kolczatkami na drogach. Efekt wizualny i dzwiękowy był podobny.
Nie wiem co było na drodze, że było w stanie przedziurawić z taką siła oponę tego skądinąd sporego samochodu. 
Po chwili mąż zebrał siły i też wysiadł, brak kolorów na jego  twarzy był dużo gorszy niż brak sprawnego koła.


Deszcz lał się nam po twarzach, mężowi udało się przeparkować samochód parę metrów dalej do bocznej uliczki.
Zaczęliśmy sprawdzać, czy mamy koło zapasowe i wszystkie potrzebne narzędzia. 
Było wszystko, oprócz klucza do odkręcania śrub, taki drobiażdżek.



W tym momencie, zdecydowaliśmy, że trzeba odesłać córkę do domu Uberem, żeby nie dostała zapalenia płuc, dodatkowo okolica też nie wyglądała na specjalnie bezpieczną. 
Było tak jakoś podejrzanie pustawo, niby nikt się na nas nie rzucał, ale gdzieś w środku włączył mi się delikatny sygnał alarmowy, a intuicji trzeba słuchać. 

Dziecko dodatkowo zbladło z nadmiaru emocji, to był jej pierwszy wypadek na drodze, nie było na co czekać, zapakowałam ją do Ubera, miałam na głowie rozkraczony samochód w ciemnawej okolicy i męża w stanie przedzawałowym, na jedną kobietę, nie prowadzącą samochodu, jak na jeden raz wystarczy.


Przemarzliśmy na kość, zanim udało nam się dodzwonić do pomocy drogowej. 
Po dokładnym przepytaniu na okoliczność wypadku, obiecali przysłać pomoc. 
Trzeba przyznać, że część pytań, (oprócz tych biurokratycznych), była przyzwoita, jak się czujemy, (tym razem w sensie  odniesienia potencjalnych ran), czy jesteśmy bezpieczni, itd.


Czekając na pomoc drogową, zaczęłam oglądać narzędzia i wydawało mi się, że ten kucz jest ukryty jakoś w podnośniku, ale nie dawałam rady tego ustrojstwa rozbroić. 

W międzyczasie usadziłam męża w samochodzie, (chociaż usilnie chciał stać przed, bo bał się, że jakiś samochód w nas walnie). Samochód świecił i mrugał jak sygnalizacja świetlna, postanowiłam zaryzykować, zarządziłam ogrzewanie w wersji turbo. 
Ostania rzecz, jaką teraz potrzebowaliśmy to zapalenie płuc, zaziębienie, ewentualnie grypa.

Po 40 minutach zatrzymał się koło nas zwyczajny samochód osobowy, wysiadł z niego sympatyczny pan w wielkiej, odblaskowej kurtce i najpierw znalazł nasz klucz w podnośniku, (rozbawiło go to), chociaż wymagało sporo siły, a potem zmienił fachowo koło w 2 minuty. 


Teraz musimy odstawić samochód do warsztatu, żeby zmienili koło tymczasowe na właściwe.
Dotarliśmy do domu, przemoczeni, zmarznięci, prawdopodobnie potencjalnie lekko zaziębieni, ale żywi.



Kiedyś przeczytałam stwierdzenie: "Życie może się zmienić w czasie jednego uderzenia serca".
Zaczyna do mnie docierać, jak bardzo jestem i powinnam być wdzięczna Bogu i Wszystkim, którzy tam na Górze czuwają nad moją rodziną, że nic się na tej mokrej drodze nie zmieniło w moim życiu.

2 komentarze:

  1. Życzliwość ludzka jest wielka! Chciałem napompowac koła to zupełnie obca kobitka pożyczyła mi czujnik i sprawdziła stan ciśnienia bo ja takiego ustrojstwa nie miałem w ręku!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się ! Pozdrawiam🎁😉🎁

    OdpowiedzUsuń