niedziela, 2 grudnia 2018

Lampki i bigos, czyli coś dla ducha i coś dla ciała.

Bez względu na tradycję, wyniesioną z domu rodzinnego i moje, osobiste zapatrywania co do odpowiedniego momentu, Ameryka szykuje się już Świąt Bożego Narodzenia i to trzeba zaznaczyć, jak zwykle z dużym zaangażowaniem.

Zamiast lać wosk, ubierają choinki. Część indyków, którym udało się ujść z życiem, jeszcze do siebie nie doszła, a tu już część sąsiadów zaczęła pięknie dekorować domy.
W związku z tym zebrałam siły niezbędne do akcji upiększania naszego domostwa od zewnątrz i wewnątrz.
Nie jest to takie łatwe, jak się mogłoby wydawać, w praktyce to są godziny spędzone na pioruńskim zimnie. A w efekcie paradoksalnie najładniejsze widoki mają sąsiedzi patrzący na nasz dom z drugiej strony ulicy.

Niektórzy sąsiedzi idą na łatwiznę i wynajmują firmy, które pięknie im te domy podświetlają. Lampki i girlandy wiszą równo co do milimetra. Widziałam taką akcję, robi wrażenie, a efekt jest jak z filmów.
No, ale do tego potrzeba dźwigu i co najmniej czterech chłopów. 
A ja jak ostatni raz sprawdzałam mężczyzną nie jestem i dźwigu nie posiadam, (przynajmniej na razie).

W związku z tym jak rasowa Amerykanka najpierw sprawdziłam pogodę, wybrałam dzień bez deszczu i rzuciłam się w wir dekorowania. 
Udało mi się trafić na wyjątkowo sympatyczną pogodę, słoneczko świeciło i nawet jak było chłodno, to od latania z lampkami nie czułam zimna, wręcz przeciwnie. 

Mąż, zawsze podziwia moje estetyczne zapędy uatrakcyjniania naszej posesji, aczkolwiek jeszcze bardziej docenia moje zdolności kulinarne. 
Podczas, gdy ja zaczęłam wyciągać lampki i kable, mój małżonek udał się na zakupy. Wrócił obładowany rożnego rodzaju mięsiwami i kapustą kiszoną. 
To tyle, jeżeli chodzi o subtelne sygnały odnośnie męskich potrzeb.

Opierając się na doświadczeniach zeszłorocznych usadziłam córkę w ubikacji w celu wywieszenia lampek, a sama wzięłam się za drzewa i krzaki. Słoneczko świeciło, lampki pomału zapełniały okoliczną florę, kiedy jedna gałąź, którą odginałam w celu uzyskania lepszego efektu dekoracyjnego, odmówiła współpracy i przywaliła mi w twarz. 
Można by powiedzieć, że z liścia, ale już jej opadły. 

Otrząsnęłam się z pierwszego szoku i zapytałam mojego dziecka, jak myśli, jak zareagowaliby w szkole, jakbym się pojawiła ze śliwą od okiem i powiedziałabym, że to drzewo mi oddało. 
Całe szczęście, że córka nie znajdowała się na wysokościach, bo ze śmiechu mogłaby się omsknąć.
Ku mojej, ogromnej uldze obyło się bez ran ciętych i kłutych, tudzież siniaków i mogłam kontynuować moje, prywatne szaleństwo, a dodatkowo nie będę miała problemów z pokazaniem się w miejscach publicznych.

Lampki, jakoś dziwnie rozmnożyły się od zeszłego roku. W rezultacie sąsiedzi mieli niewątpliwą atrakcję, bo zawzięłam się, że w tym roku wzniosę się o poziom wyżej i pozawieszam oświetlenie najwyżej jak się da, (bez dźwigu).
Opierając się na filmach przygodowych, tudzież literaturze, opracowałam sposób zarzucania lampek na gałęzie, (tylko cały czas brakowało mi kotwicy).
Od razu wyszło na jaw, że upolowanie przeze mnie jakiegoś zagapionego krolika, graniczyłoby z cudem, stąd pewnie wzięli się pierwsi wegetarianie. 
Marchewki jednak są zdecydowanie mniej ruchliwe.

Porozwieszałam i pozarzucałam wszędzie co mogłam, dziecko dzielnie mnie wspomogło, a do najwyższej partii jednego, starego drzewa, wykorzystałam męża. 
Mając w perspektywie bigos, nie miał nic przeciwko chwilowemu robieniu za drabinę. 
Następnie radośnie poinformowałam szanownego małżonka, że teraz przyszła pora na podłączanie kabli. Mąż dzielnie nie okazał strachu, rozpoczął instalację, ale zupełnie mu się nie zgadzały koncówki. A ponieważ gołym okiem widać było, że nie odpuszczę, spędził upojną godzinkę na świeżym powietrzu, obowiązany przewodami elektrycznymi.

Co ciekawe podczas naszych ekscesów, sąsiedzi wyraźnie wzmogli aktywność fizyczną na zewnątrz, czekając najwyraźniej, co my jeszcze szalonego wymyślimy.
Może po moich akcjach z lassem "lampkowym", bedą rzadziej plątać sie po okolicy bez celu z umordowanymi psami, w strachu, że kogoś jednak złapię.
Jeden facio w desperacji skakał nawet na trampolinie z synem, kontrolując mój postęp prac.
A ponieważ cały czas świeciło słońce, nie było widać żadnego efektu i trzeba było poczekać aż się ściemni. 

Mężuś, najwyraźniej dotleniony, (tak chyba ociupinkę za bardzo), zaproponował zakupy, bo przecież Mikołaj już tuż tuż.
Pojechaliśmy na łowy, co o tyle jest zawsze logistycznie trudne, że musimy się rozdzielać, żeby nikt nie widział swoich prezentów za wcześnie, ale lata praktyki robią swoje.

W amoku świątecznym każdy coś tam zakupił i wróciliśmy do domu, a że wcześniej zostawiliśmy zapalone lampki, celem niespodzianki, to w efekcie zobaczyliśmy już ze sporej odległości kolorową łunę.

Tutaj krótkie wyjaśnienie techniczne. Amerykanie, częściej stosują lampki białe, lub lekko żółtawe, wygląda to bardzo ładnie i elegancko rozświetla dom i okolice. 
Zdarzają się domy multikolor, ale rzadziej i raczej nie w mojej okolicy.
Póki co, na naszej ulicy tylko my jesteśmy tacy bardziej tęczowi i powiem nieskromnie wygląda to pięknie, jak kawałek magicznego ogrodu w oceanie rzeczywistości.
A jak już się ponapawaliśmy efektami wizualnymi, okazało się, że w kuchni czeka góra mięsa i kapusty. Tak, nie ma to jak solidny powrót do rzeczywistości.

I tu muszę uczciwie stwierdzić, że mąż zawsze pomaga. Wybiera najczęściej tasak i rzuca się na mięso jak myśliwy, (to pewnie pozostałości w genach po czasach jaskiniowców).
Dzięki temu jakoś poszło, aczkolwiek małżonek, który zdecydowanie propaguje mięsny styl żywienia, zakupił tych, wszystkich mięs zdaje się dużo więcej niż było przewidziane w przepisie rodzinnym, przekazywanym w mojej rodzinie od pokoleń, (nie chciał się przyznać ile).

Stał nade mną jak kat nad dobrą duszą i jęczał, (jak dusza z kolei pokutująca), że musimy skroić wszystko, bo inaczej bigos będzie strasznie wegetariański.Ja raczej martwiłam się, czy będzie widać kapustę. 
Potem bohatersko zgłosił się na ochotnika i rozpoczął kilkugodzinną akcję mieszania bigosu w wielkim garze, a ja zaczęłam ozdabiać dom, tym razem od środka. 
Myślę, że mi to świeże powietrze zaszkodziło.

Jeżeli miałabym zrobić listę rzeczy, które naprawdę podobają mi się  w Stanach, dekoracje świąteczne znalazłyby się na niej obowiązkowo.
Przede wszystkim są piękne i oryginalne, a dodatkowo Amerykanie mają super patenty na rożnego rodzaju oświetlenia, na przykład na malutkie pilociki, (szał), i lampki, rożnego kształtu i koloru na bateryjki. 
To z kolei jest bardzo wygodne, bo można sobie walnąć światełka, gdziekolwiek się chce, bez kabli.

Gdzieś koło północy, skończyliśmy mieszanie i dekorowanie. Intryguje mnie tylko jak jutro będziemy się poruszać, ale przynajmniej widoki będą no i dzieciaki są szczęśliwe, najwyraźniej odziedziczyły po mamusi świąteczny szał, a po tatusiu preferencje kulinarne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz