czwartek, 15 listopada 2018

Różowy krasnoludek, czyli szykuję się na zimę

Zacznę od wyjaśnienia, nie widuję różowych krasnoludków ani słoni, nie nadużywam żadnych środków odurzających, chociaż pewnie jakiś smaczny grzaniec, mógłby mnie nie tylko rozgrzać, ale również poprawić samopoczucie. 
Zostawiam go jako ostatnią deskę ratunku, jak przysypie nas całkiem śnieg i odkopiemy się z niego w okolicach kwietnia.

Od razu na początku mojego pobytu w Stanach, zakupiłam termometr zewnętrzny, który pokazuje temperaturę według Celsjusza i tego koszmarnego Farenheita, którego się uczę w praktyce.

I niestety okazuje się, że bez względu na skalę jest zimno, a dzisiaj świtem o zgrozo zaczęły się przymrozki. W związku z tym w celu poprawienia humoru porzucę temat pogody i skupię się na rożnych, drobnych, bardziej rozrywkowych momentach.

Przede wszystkim przerobiłam ducha. Nie emocjonalnie tylko fizycznie. 
Ulubiona dekoracja mojego męża, zezująca zjawa, (kompletnie niestraszna), została zmodyfikowana.
Duch dostał dwie wielkie czerwone kokardy, jedną na kapelusz, drugą pod brodę, zestaw bombek-dzwoneczków, mających robić za kolczyk, białe lampki na kapelusz i wszystkie lampki, które wcześniej wisiały na małych duchach do środka.

Myślałam, że wyjdzie mi migający krasnoludek multikolor, a narodził się lekko podchmielony pomocnik Świętego Mikołaja, wściekle różowy.

A, że dopiero się rozkręcam, to krasnal dostanie podrobionego renifera do towarzystwa.
Renifer, jako jedyna dekoracja świąteczna, przyjechał z Polski i miał tu świecić, (dobrowolnie), ale, że napięcie nie to, zostanie owinięty lampkami amerykańskimi i zyska nowy wizerunek, nie wiem tylko jak będzie z urodą, może również będzie wyglądał, jak po spożyciu.

A jak już jestem w temacie świątecznym, co pewnie w kraju szokuje, a tu już jest normą, to pozachwycam się dekoracjami.
To jest właśnie ten moment w USA kiedy są. Nic dodać nic ująć. 
Jak się ich teraz nie kupi, to potem już można się tylko powiesić na choince w charakterze bombki tudzież bomby, (w zależności od wagi) i zamiast lampek świecić oczami.

Staram się nad sobą panować, ale łatwo nie jest. Zwłaszcza, że nie mam żadnego wsparcia u rodziny. Ostatnio na przykład mąż, chcąc najwyraźniej podreperować moje nadwątlone zdrowie psychiczne  po przeżyciach w szkole, zabrał nas na oglądanie sklepu Disneya (oficjalnie). 

Postanowiłam być twardzielem i nawet nie drgnąć, chłonąc tylko wszystko oczami. Zanim skończyłam chłonąć pierwszy regał, moje dzieci miały już wyładowany worek na zakupy, (mamusia też wliczona).

Trzymałam się do momentu prezentacji zimowych bamboszków w kształcie osiołka, a dodatkowo wykończył mnie pan sprzedający, którego jedynym zadaniem było chodzenie po sklepie, rozmawianie z klientami, naśladowanie głosów wszystkich postaci disneyowskch i śpiewanie świątecznych piosenek. 

Zdawać by sie mogło, że starszy pan, obwieszony kolorowymi lampkami i śpiewający w sklepie z zabawkami będzie żałosny, nic bardziej mylącego był obłędny. 
Miał piękny baryton. W efekcie stałam jak zaczarowana z dziećmi na środku sklepu, obładowana, (bo każdy coś tam sobie upatrzył, nieoficjalnie oczywiście), a dookoła kłębił się tłum dzieci z rodzicami.

Nie wiem jak dla mojego potomstwa, ale dla mnie przez jedną chwilę czas się autentycznie zatrzymał. Pan miał głos lepszy od niejednego wykonawcy prezentującego swoje dźwięki profesjonalnie. 
Z ręką na sercu przysięgnę, że tylko kilka razy w życiu słyszałam tak dobre wykonanie "White Christmas". 
I co on robił w tym sklepie ? Oprócz poprawiania mojego samopoczucia oczywiście.

Jest jeszcze jeden element świąteczny, którego zupełnie nie spodziewałam się w Stanach, mianowicie szkockie kraty. 
Nie wiem dlaczego szkockie poduszki, koce, kokardy i ogólnie większa część dekoracji ma szkockie elementy. 
Pojawiają się tylko w okresie świątecznym, a potem znikają, wszędzie tylko nie u mnie oczywiście.

A to, dla kogoś kto przepada za Szkocją, Disneyem i Świętami Bożego Narodzenia jest jak potrójna wygrana w totka, ewentualnie spełnienie marzeń z dzieciństwa, tylko tak bardziej hurtowo. 

Wyobraźmy sobie ślicznego, mięciutkiego pluszaka, tygryska na przykład, w zimowym, świątecznym, szaliczku i w kamizelce w szkocką kratę, (wersja limitowana). 
Ja nie muszę, wystarczy, że spojrzę na półkę z książkami. 
Tygrysek sobie siedzi wyluzowany. W zeszłym roku dostałam takie cudo w prezencie od męża, który po pierwsze wypiera ze świadomości mój wiek i ma w nosie co wypada, a po drugie lubi wszystkich uszczęśliwiać, (takie ma hobby).

Oczywiście mój tygrysek nie jest sezonowy i razem z poduszkami, ciepłym kocem w szkocką kratę i miśkiem w kilcie, który przyjechał ze mną ze Szkocji, nadaje pomieszczeniu ton, (wyjątkowo szkocki, gdyby ktoś miał wątpliwości).

Pokój, z założenia miał być moją biblioteczką, bo posiadał już wbudowane półki, a ja przytargałam z kraju trochę książek. 
Nie wnikajmy w szczegóły ile, ale zapełniłam wszystkie półki.

Niewielki pokoik idealny na postawienie biurka i robienie za elegancki gabinecik. 
Ja wstawiłam dwa fotele, okrągły stoliczek, stojącą lampę z abażurem i pokój zaczął wyglądać jak miejsce, gdzie Sherlock Holmes mógłby na chwilę przysiąść. 

Na chwilę, bo potem dostałby zapaści na widok miśka, tygryska i innych szalonych elementów wystroju. 
Na podłodze ze względów estetycznych i praktycznych leży puszysty dywan, (bardzo wygodny).
Tak, zen zdecydowanie mi nie wychodzi.

Rozmarzyłam się, więc teraz trochę pragmatyzmu. Pani na chemii, prawdopodobnie w obawie o swoje życie, tudzież bezpieczeństwo nienarodzonego dziecka, zdecydowała się w desperacji na krok dość drastyczny i zakręciła wszystkie zawory, jakie mogła, (głownie te z gazem). 
Popieram inicjatywę i pomysłowość.

Została jej tylko woda, także teraz grozi im tylko zalanie, a to już raczej jest do przeżycia.
Zdecydowanie lepiej jest być oblanym wodą, niż wysadzonym w powietrze, (przynajmniej moim zdaniem).

I na deser pan od historii. Obiektywnie sympatyczny facecik (wersja XXL) z aspiracjami przewyższającymi jego fizyczne gabaryty, co nie jest łatwe.
Niestety, oprócz niewątpliwej pasji historycznej nie dostał w komplecie talentu do zarażania nią młodzieży, w efekcie czego ostatnio na lekcji usnął mu uczeń.

Trzeba panu przyznać, że myśli pozytywnie i raczej nie ma kompleksów, bo nie wziął pod uwagę, że młodzieniec zapadł w śpiączkę z nudów, tylko myślał, że uczeń przedawkował narkotyki. 
Od razu wyjaśnię chłopak nic nie wziął, tylko najwyraźniej nie zdołał się wziąć w garść, na czas, żeby nie przysnąć.

I tylko moje szyny relaksacyjne znowu okazały się niedopasowane i ponownie brali mi odciski, (to będzie już chyba szósty raz, straciłam rachubę), ale co tam, może zamiast smoczka antyszczękościskowego wystarczy mi rzut oka na moje nowe bamboszki, owinięcie się moim szkockim kocem i jakaś fajna książka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz