Po moim ostatnim poście będącym zdecydowanym hymnem pochwalnym kobiecości, zdecydowałam się dla równowagi pozachwycać trochę męskością, na przykładzie mojego małżonka.
I mogłabym przedstawić tu całą litanię jego dobrych cech, (niewykluczone, że kiedyś to zrobię), zamiast tego skupię się na jednej.
Mój mąż jest bardzo dobrym człowiekiem.
Fakt ten jest oczywisty dla wszyskich, którzy go znają osobiście.
Nieznajome osoby, które czytają o naszych wyczynach, (serdecznie wszystkich pozdrawiam), muszą mi uwierzyć na słowo.
Najpierw mała historyjka opisująca mojego małżonka, całkowicie obiektywna i co ważniejsze prawdziwa.
Jakiś czas temu byliśmy z wizytą u znajomych. Oprócz nas pojawili się znajomi znajomych z psem.
Psisko zostało wzięte ze schroniska, gdzie trafiło w strasznym stanie, było katowane latami przez właściciela-mężczyznę.
Mimo opieki i wielkiego uczucia, jakim ci ludzie obdarzyli biednego kundelka, nigdy już całkiem do siebie nie doszedł.
Ledwo tolerował dotyk obcych kobiet, do mężczyzn nie był w stanie się nawet zbliżyć.
Wieczór przebiegał bardzo miło, takie "wieczorne Polaków rozmowy", dzieci się bawiły, a pies leżał u boku właścicielki. W pewnym momencie towarzystwo zamarło, pies bowiem przemieścił się i usiadł koło mojego męża, a mój mężuś zaczął go głaskać.
Głaskał go i głaskał, a pies nie wyglądał, jakby miał zamiar zmienić lokalizację, trwało to grubo ponad godzinę.
Po dłuższej chwili właściciele psiaka odzyskali głos, mieli tego zwierzaka od siedmiu lat i mój mąż był pierwszym mężczyzną, któremu skatowany biedak pozwolił się dotknąć.
Podobno nawet ich zaprzyjaźniony "psi" lekarz musiał być kobietą. Wszyscy byli w szoku, oprócz mnie, zawsze twierdziłam, że dzieci i zwierzęta wyczuwają dobrych i złych ludzi.
I oto jesteśmy w Stanach, mąż postawiony pod murem konieczności zakupów butów dla siebie, zgarnął nas i wylądowaliśmy na wielkich zakupach.
Wiadomo w kupie raźniej, a dodatkowo zawsze coś fajnego może się przydarzyć.
Trafiliśmy do wielkiego sklepu z obuwiem sportowym i wszystkimi akcesoriami.
Nie wiem czy to była kwestia ogólnego szału, zbliżającego się sezonu świątecznego, czy zachęcających zniżek, ale w sklepie było tak tłoczno, że nie można było się poruszać, o oddychaniu nie wspomnę.
Znalazłam skrawek miejsca i przycupnęłam z torbami, (zabrzmiało mocno) i z dziećmi, mąż wypuścił się na łowy obuwnicze.
Po jakimś czasie zobaczyłam wracającego męża, z racji wysokiego wzrostu był dość łatwo widoczny.
Zainteresował mnie jego sposób poruszania, dreptał bowiem, jak przerośnięty pingwin z wielkimi przerażonymi oczami.
W pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś mu przywalił w miejsce męsko-strategiczne, ale kolorów nie stracił, wręcz przeciwnie w międzyczasie dorobił się lekkich rumieńców i spojrzenie miał przytomne.
Wreszcie tłum się rozstąpił i zrozumiałam wszystko. Mój małżonek asekurował przed sobą maciupeńkiego chłopczyka. To było czyste szaleństwo, z jednej strony osłoniał go przed tłumem, ale z drugiej bał się go wziąć na ręce, częściowo bo nie wiedział jak mały zareaguje na dotyk obcego mężczyzny, a częściowo jak on sam zareaguje na oskarżenie o próbę porwania.
Rozejrzałam się, dookoła dziki tłum i nikogo z obsługi. Mąż z ulgą przekazał mi małego uciekiniera, słusznie rozumując, że mnie raczej nie zaaresztują i, że ogólnie mam większe szanse przeżycia.
Wzięłam malucha i zaczęłam się przedzierać tłum, chłopczyk miał, tak na oko dwa latka, prawie nic nie mówił tylko powtarzał: "tatuś, tatuś".
Stwierdziłam, że albo znajdę rodziciela, albo ochronę.
W pewnym momencie dopadł mnie wielki, pucołowaty facio, (informacyjnie zaznaczam, biały).
Lekko zmartwiałam, jakby mnie maznął, to rozpłaszczyłby mnie jak muchę na przedniej szybie samochodu. Tatuś uciekiniera wyglądał jakby go miała trafić apopleksja, chwycił dziecko, a w jego spojrzeniu trudno było odnaleźć słynną, amerykańska łagodność.
Wręcz przeciwnie wyglądał, jakby miał wielką ochotę spuścić dzieciakowi manto.
Uczucie mi znajome, uważam bardzo ludzkie i normalne, ale facio był wielki i zaczęłam się obawiać o zdrowie malucha.
Kojącym, (mam nadzieję), głosem zaczęłam uspokajać potencjalnego tatusia, bo skąd miałam wiedzieć, że na pewno nim jest.
Dzieciak wykazał się przytomnością umysłu, przywitał tatusia i na powitanie strzelił go na odlew w twarz pięścią, dwa razy.
Pan umknął zanim moja szczęka wróciła po opadnięciu do normalnej pozycji.
To właśnie w takich momentach najbardziej poddaję pod wątpliwość amerykańskie metody wychowawcze.
Wciąż w szoku odnalazłam własne stado, (czekało w komplecie), zakupiliśmy buty i z ulgą opuściliśmy sklep. Przy wyjściu spotkaliśmy powtórnie znajomego dzieciaka.
Tym razem siedział karnie w wózku, (dla pewności zapięty), tatuś wyglądał na wymordowanego, (wciąż mocno czerwony na twarzy), biedak podziękował mi jeszcze raz.
W drodze powrotnej do domu z ciekawości zapytałam męża jak znalazł tego krasnoludka. Okazało się, że to mały bandziorek znalazł jego. Wyłowił go z całego tłumu, wielkiego, obcego chłopa, zaufał mu kompletnie, wierząc, że nie tylko go nie skrzywdzi, ale dodatkowo odnajdzie jego tatusia, któremu prawdopodobnie umknął.
Tak jak pisałam wcześniej, dzieci i zwierzęta wyczuwają zarówno dobro jak zło, lepiej i zdecydowanie wcześniej niż służby specjalne.
Smutne było tylko to, że mój mąż wiedział, po jak cienkiej linii stąpa, gdyby ktoś zobaczył go z obcym dzieckiem na ręku.
Zanim by wytłumaczył sytuację mogłoby zrobić się niesympatycznie.
Mimo wszystko jakoś improwizował, (mój bohater), i wszystko skończyło się dobrze, ale tak się zastanawiam ile ludzi zignorowało tego malucha, ewidentnie "zgubionego", dlatego, że nie chciało robić sobie kłopotów.
To jest jeden z tych amerykańskich absurdów, którego pewnie nigdy nie będę w stanie zaakceptować.
Wszyscy tutaj tak bardzo chcą ochronić dzieci przed przemocą w każdej formie, że czasami narażają je na jeszcze wiekszą, bo ludzie po prostu nie przyjdą z pomocą na czas, obawiając się niechcianych prawnych czy karnych konsekwencji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz