piątek, 21 września 2018

Kawka rodziców, czyli mały stan depresyjny

Mam takie dość silne wrażenie, że ja się jednak nie nadaję na amerykańską matkę, ani nawet na nędzną podróbkę takowej.
A przecież się staram, chociaż czasami mięśnie twarzy odmawiają mi posłuszeństwa.

Ostatnio biorę udział w rożnych spotkaniach organizacyjnych, które w Polsce noszą miano spotkań z rodzicami, (obecnie), a wywiadówkami (dawniej). 

Zaliczyłam, już o czym pisałam spotkanie dla obcokrajowców w szkole juniora i teraz nadszedł czas na spotkanie amerykańskie.
W zeszłym roku, na skutek ogólnych zawirowań, rozpakowywania i emocji takie spotkanie mi umknęło.  
Mieliśmy potem trochę problemów logistycznych z dostarczeniem pieniędzy na fundusz klasowy. 

W tym roku karnie postanowiłam uczestniczyć w takim spotkaniu, mając nadzieję, że dowiem się czegoś ważnego. 
Nie wiem co mnie zaćmiło, tłumaczy mnie chyba tylko ból głowy, który niepokojąco przypomina początek grypy, (wykończyła mnie klimatyzacja w tych wszystkich klinikach).

Ignorując migrenę oraz swój dość wymięty wygląd, (podejrzewam stan podgorączkowy), zmobilizowałam się i świtem pognałam do szkoły. 
Spotkanie nazywało się "kawa rodziców" i to już powinno było mnie uczulić i ostrzec, wręcz przestraszyć.

Nie uczuliło, (albo jestem odważna, albo głupia), dotarłam do szkolnej kafeterii, gdzie matki wystawiły kawę, małe pączusie, małe bajgielki i małe kawałeczki owoców, (jakaś obsesja z tą miniaturyzacją).

Wielkie stoły, mnóstwo krzeseł, wszyscy stoją i tokują. Wszędzie porozkładane listy dla chętnych matek ochotniczek. Zainteresowałam się możliwościami: zbieranie funduszy, piknik szkolny, przedstawienie, album szkolny itp. Część matek już wyrywała sobie kartki.

W całej sali był tylko jeden mężczyzna i tylko on siedział, czytając na telefonie wiadomości dnia, (prawie jakbym widziała mojego męża).
Najwyraźniej siadanie nie było przewidziane w programie, no cóż wzięłam mini pączka i siadłam. Część mamuś o mało nie zemdlała. Naruszyłam protokół jak nic. 
Pojawił się następny tatuś, rozejrzał przerażony i ściskając w ręku zwitek dolarów, zaczął w panice szukać mam przewodniczących.

Rozejrzałam się, wyczaiłam matkę zbierającą pieniądze dla klasy syna, uiściłam co trzeba i zaczęłam się zastanawiać co ja tu jeszcze robię. 
Żadnego nauczyciela, żadnych konkretnych informacji tylko bzdury i rozdmuchane na siłę spotkanie towarzyskie dla nudzących się w domu bab.

Matki trwały twardo na stanowisku nawet nie patrząc w stronę przekąsek. 
Całą grupę można było podzielić na trzy rodzaje. 
Pierwszy, elegantki w stylu marynistycznym. Takie kobiety wyglądają jakby właśnie zeszły z żaglówki, rozwiany włos, (prosto od fryzjera), białe spodnie, bluzy i markowe klapki, parę brylantów tu i ówdzie. 
Druga grupa, mamy w drodze na jogę, wszystkie na sportowo, w obowiązkowych legginsach, (już nawet nie będę komentować).
I grupa trzecia, w stylu "jestem koszmarnie zajęta, muszę pędzić, ale zostanę", styl sportowy-elegancki, złota biżuteria mile widziana.

Głowa mi pękała, matki wydzierały się jak papugi. Jak doszły do ambitnych planów na rzecz okolicznej wspólnoty mieszkańców, które powinny wykonywać dzieci już nie zdzierżyłam, zwędziłam pączka i ulotniłam się, za mną w popłochu umykał samotny tatuś rownież z pączkiem.

Ewidentnie nie byłam w formie, miałam ochotę zrobić rozróbę i zapoczątkować dyskusję o poziomie nauczania, tudzież bezsensownych lekturach, które dzieciaki muszą czytać.
Najwyraźniej jednak, te tematy w porównaniu do organizacji procesu utylizacji śmieci, (przez dzieci oczywiście), nie były wystarczająco ważne.

Także może to i dobrze, że rozkłada mnie ta grypa. Aczkolwiek to są te momenty, kiedy zastanawiam się naprawdę na poważnie co ja robię w tym kraju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz