niedziela, 12 sierpnia 2018

Latająca ryba, żółw i Dory, czyli złota, karaibska setka

I stało się, wzruszyłam się, dobiłam do pierwszej setki (na szczęście nie w latach). 

To mój setny wpis i już wcześniej jak o nim myślałam, to miałam nadzieję opisać coś specjalnego i wymyśliłam sobie nurkowanie z żółwiami. 

Według folderów, tubylców i szczęśliwców, którzy kiedyś przeżyli taką przygodę miał to być wymarzony temat na mój setny post (zabrzmiało groźnie, ale słowo honoru, że odżywiam się bardzo zdrowo).


Wykupiliśmy wycieczkę rodzinną katamaranem. W programie, nurkowanie, podziwianie rybek, żółwików, obiadek, drinki i tańce, hulanki i swawole.

Sama podróż katamaranem wystarczyłaby, żeby mnie uszczęśliwić, była po prostu obłędna.
Opłynęliśmy połowę wyspy, już nawet wiem, gdzie celebryci mają swoje apartamenty. 

Połowę podróży przeleżałam na siatkach rozpiętych nad wodą. Wrażenia i widoki były tak wspaniałe, że przestawało być istotne, że siatka odbija się na całym ciele w kwadratowe wzorki.


Słońce, wiatr, a pode mną przesuwała się błyszcząca  tafla wody. Wyglądało to jak na filmach kiedy helikopter leci bardzo nisko nad Oceanem.

W planach były trzy przystanki, dwa na ewentualne spotkanie morskich potworów i jeden rekreacyjny. Dodatkowo poczęstunek, obowiązkowy rum i tańce na pokładzie. 
Załoga mieszana jamajsko-barbadoska bardzo rozrywkowa.


Wypłynęliśmy i dzielnie całą rodziną wisieliśmy na siatce, co jakiś czas jak prawdziwych wilków morskich oblewała nas woda. W pewnym momencie udało mi się zobaczyć żółwia, który wypłynął na powierzchnię, był ogromny, ale mogłam go zobaczyć tylko przez chwilę bo mknęliśmy z wiatrem. 
Kiedy złapałam oddech, natura zafundowała mi następną niespodziankę. 
Tuż przed naszym katamaranem przeleciała ryba (latająca) i zanurkowała do wody.

Nasza załoga zacumowała, a my nie bez trudu odlepiliśmy się od siatki. Dostaliśmy maski, rurki i kapoczki. 

Jeden pan z obsługi wskoczył do wody rozsypał trochę okruszkow wydając przy tym dziwne odgłosy i zaroiło się od rybek. 
Radosne okrzyki dzieci słuchać było nawet pod wodą. Na pewno na świecie istnieją piękniejsze rafy i bardziej kolorowe rybki, ale te były specjalne, bo moje i bardzo karaibskie.


Część to były zwyczajne, kolorowe rybki, średnich i małych rozmiarów, ale potem pojawiła się cała rodzina niebieskich (Disneyowskich Dory), śmiesznych z fioletowymi długimi nosami  jak miniaturki ryb pił i największy hicior, naprawdę duża ryba, gruba ze śmiesznym wytrzeszczem.
Co ciekawe na jej widok część naszej wycieczki (w sumie było około 25 osób), wystraszyła się i uciekła. 

Mnie udało się jej trochę potowarzyszyć, a nawet dotknąć ogona. 
Morski grubas totalnie mnie zauroczył.


I tak miło sobie pluskaliśmy w lazurowej wodzie z rybkami, tylko, że niestety nie było żadnych żółwi. 

W pewnym momencie daleko ode mnie usłyszałam podekscytowany krzyk mojej córki: "Mamo, ŻÓŁW !!!". 
Wycieczka zmartwiała, (żadnych Polaków), wszyscy w popłochu zaczęli się rozglądać co ją atakuje. 


Wreszcie ktoś przytomny wykrzyknął: "Skarbie, po angielsku". I moje prawdomówne dziecko, (nie wiem co ta moja rodzina ma z tą uczciwością), oczywiście przetłumaczyło okrzyk na angielski. 

Wtedy cała wycieczka rzuciła się jak piranie w kierunku mojego dziecka, a ja trąba wodna zostałam na samym końcu i jako ostatnia dopłynęłam. 
Cudem udało mi się zobaczyć żółwia, który ewakuował się w panice.


I jeżeli chodzi o żółwie to niestety byłoby na tyle. To było wszystko co udało nam sie zobaczyć. Podobno mieliśmy wyjątkowego pecha, a cała nasza grupa miała szczęście, bo dzięki mojej córce zobaczyli chociaż jednego żółwia.

Po części rekreacyjnej, rozpoczęliśmy powrót i załoga zabawiała wszystkich niezwykle rozrywkowo, (głownie siebie), zupełnie się nie przejmując brakiem żółwi.
Moja córka z typową bezpośredniością nastolatki podsumowała dzielnych żeglarzy: 
"Za dużo rumu".


Po powrocie do hotelu okazało się, że poprzedniego wieczoru na plaży niedaleko naszego hotelu wylęgły się żółwie i wtedy to już mnie trafiło.

Gniazda żółwi są zaznaczane w śmieszny sposób, albo żółtymi taśmami jak miejsca przestępstwa, albo kolorowymi, drewnianymi plotkami. 

Na naszej plaży  jest kilka takich miejsc, tylko nikt nie wie kiedy te maluchy się zdecydują. 
W dodatku to nie wygląda tak jak sobie wyobrażałam, że będę dzielnie walczyć z morderczymi ptakami i zanosić maluchy do wody życząc im długiego życia, bohaterka dnia po prostu.


Jak takie żółwiki zaczynają się wylęgać to dzwoni się po specjalne pogotowie żółwikowe i maluchy są zabierane najpierw do schroniska, gdzie  muszą trochę odsapnąć, a dopiero potem są wywożone w głąb morza, żeby ich nic nie zeżarło, a zeżreć chce je tu prawie wszystko co pływa i fruwa.
Wszyscy tu się nad nimi trzęsą, ponieważ są gatunkami, którym pomału grozi wyginięcie.


Widząc moje rozczarowanie jeden z "plażowych Nianiek", zaproponował, że pokaże mojej córce inne gniazda, a nuż coś się wylęgnie.

Oczywiście nie zrobił tego z czystego miłosierdzia, aż taka naiwna nie jestem, bo jaki młody chłopak nie miałby ochoty na romantyczny spacer wieczorkiem z uroczą dziewczyną ? 

Przytomnie kiedy się wybierali, kazałam córce wziąć telefon, żeby po nas zadzwoniła jak znajdzie wykluwające się żółwie. 

A że rozśmieszyłam moje dziecko końcówką poprzedniego wpisu, to tym razem dodało coś od siebie, cytuję wiernie:

"Ten moment, kiedy twoja matka przejmuje się bardziej tym czy wyjdą żółwie, niż tym, że jej córka wychodzi wieczorem w miasto."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz