czwartek, 7 czerwca 2018

Zlot czarownic na emigracji, czyli klub outsiderek

Okazałam się outsiderką, myślę, że dla nikogo ten fakt nie jest specjalnym zaskoczeniem. 

Zdecydowanie nie było to ani moim marzeniem, ani celowym działaniem, po prostu nie można zmienić własnej natury. 

To znaczy można się naginać, ale cierpi na tym osobowość, a ja jestem przywiązana do swojej i nie mam ochoty jej łamać.

Pewnie za większość moich poglądów życiowych, swojego czasu zasiliłabym grono palonych czarownic.

Na całe szczęście przymusowe podtapianie lub tortury już mi nie grożą, za to doskwiera samotność, która co prawda nie wiąże się z przetrzymywaniem w lochach, ale na dłuższą metę sympatyczna nie jest.


Zupełnie inaczej bowiem wyobrażałam sobie międzynarodową społeczność w Ameryce (powiedzmy, że miałam bardziej rozrywkowe wizje).

Po kilku bolesnych, towarzyskich rozczarowaniach pogodziłam się z otaczającą mnie rzeczywistością.

I tu pojawiło się zrozumienie zjawiska wpadających w alkoholizm współmałżonków na emigracji. 

Te kobiety, kiedy przekażą opiekę nad domem i dziećmi nianiom i rożnego rodzaju pomocom domowym, jeżeli nie mają jakiś zainteresowań i pasji zostają w przysłowiowym "środku niczego" kompletnie same i jedyne czego mają w nadmiarze to czas.

Całe szczęście na brak zainteresowań nie narzekam, pasjonatką picia w samotności nigdy nie byłam, gdyby na świecie zabrakło alkoholu mogłabym spokojnie żyć (gorzej z czekoladą), w związku z tym udało mi się wyłamać ze schematu. 

Wyłamanie nie oznacza jednak radosnego pląsania po okolicy z głupawym uśmiechem na twarzy. Człowiek, jak to mówią z definicji jest zwierzęciem stadnym i żeby normalnie funkcjonować potrzebuje zwyczajnych, ludzkich kontaktów, przynajmniej od czasu do czasu.

Parę dni temu kiedy wracałam rano do domu po odholowaniu do szkoły męskiego potomka spotkałam jedną z sąsiadek i spotkanie z nią ugruntowało moje przekonania oparte na bezstronnych obserwacjach.

Kobietka jest typową Amerykanką zarówno z wyglądu jak i z zachowania, można powiedzieć klasyka, włosy jasny blond, lśniące, białe zęby, legginsy, piesek, permanentny wyszczerz, (który z definicji ma być szczerym uśmiechem) itd. 

Panią znam, pieska lubię, rarogiem nie jestem, pozdrowiłam ją sympatycznie i chciałam lecieć dalej, kiedy kobietka mnie zatrzymała.


Zaczęła od standardowych zachwytów nad moimi dziećmi, z racji faktu iż nie posiadam żadnego psiaka, a potem już bez sentymentów wygarnęła co jej leżało na wątrobie.   

Sądząc z siły reakcji wątroba ucierpiała już bardzo.

Wiedziałam, że sąsiadka ma męża i troje dzieci, ale nigdy ich nie poznałam. Szybko zostałam wprowadzona w temat, okazało się, że zostali zupełnie wyrzuceni poza nawias towarzyski naszego, wysublimowanego sąsiedztwa.

Rodzina składa się z dwóch córki (jedna studentka, druga kończąca liceum), syna w gimnazjum i męża pracującego ciężko w NY. 

Muszę przyznać, iż lekko mnie zatchnęło. Z opowiadań sąsiadki wynikało, że z jedną córką pani nikt nie chciał iść na bal, druga do tej pory nie przetrawiła szkolnej traumy, a chłopca koledzy uważają za totalnego frajera bo uprawia inny sport niż reszta klasy i taka sytuacja utrzymuje się od lat, czyli od momentu wprowadzenia się tutaj.

Przez kilka lat mieszkania w tej dzielnicy nie zdobyli ani jednego przyjaciela, nie zostali zaproszeni na żadne przyjęcie urodzinowe czy chociażby wspólne nocowanie. 

Córka w desperacji odlicza dni do momentu wyprowadzki na wyższą uczelnię, a chłopiec walczy z lekką depresją. Sądząc z reakcji pani, ona walczyła już raczej z depresją wagi ciężkiej.

Zamurowało mnie totalnie, w amoku pani przegoniła mnie przez naszą dzielnicę dookoła, najwyraźniej napędzana adrenaliną, pod koniec pies się zbuntował i musiała go nieść (całe szczęście, że jest średnio wyrośnięty, ale mimo wszystko swoje waży).

Ja niestety musiałam lecieć truchcikiem obok, chętnych do niesienia jakoś nie było.

W końcu, gdy Pańcia złapała oddech i w sposób widoczny opadła z sił, zwolniła tempo, zapytałam ją  wtedy jak to jest możliwe, że jest tak bojkotowana, skoro jest "taką do bólu amerykańską Amerykanką". 

No bo bądźmy szczerzy ja to co innego, zdaję sobie sprawę, że moja inność daje mocno po oczach, (psa, legginsów i podobnych atrybutów brak), rogata dusza nie pomaga, a wrodzona indywidualność przeszkadza usystematyzowanym do granic obłędu hermetycznym sąsiadom.

Prawda okazała się rasistowsko banalna, mianowicie jej mąż popełnił ten straszny czyn, że ośmielił się być Marokańczykiem (bo jak wiemy każdy może osobiście zdecydować jak i gdzie się rodzi).
Mimo blond mamy, dzieci miały tego pecha, że odziedziczyły po tacie ciemne włosy oraz karnację. 


Fakt, że ich rodzice są małżeństwem i żyją w Stanach od ponad 20 lat oraz, że oboje to wykształceni, przyzwoici ludzie okazał się nie mieć żadnego znaczenia (o dziwo nawet fakt posiadania luksusowego domu nie zmienił reakcji sąsiedztwa).

W tym momencie pewnie powinnam się cieszyć, że trafił mi się  blondyn, może nie super jasny, ale zawsze blondyn.

Wracając do naszych biednych, bojkotowanych sąsiadów, wszyscy cierpią tylko z powodu nieodpowiedniego stempelka w paszporcie i to w kraju, który szczyci się od wieków wolnością, akceptacją i poszanowaniem praw człowieka.

Cała rodzina przeniosła się z NY, żeby dzieciom było lepiej na łonie natury, tylko jakoś im to środowisko naturalne na zdrowie nie wyszło, nie przewidzieli drapieżników i nie mam tu oczywiście na myśli kojotów.

Będąc najwyraźniej już u kresu wytrzymałości Pani w desperacji postanowiła skrzyknąć inne wyklęte, osamotnione outsiderki i stworzyć ponadrasowy i ponadwyznaniowy klub czarownic z przedmieścia, który będzie się spotykał i plotkował w miłym towarzystwie i atmosferze totalnej akceptacji prezentując szerokie horyzonty myślowe. Radośnie przyklasnęłam pomysłowi, zostałam wciągnięta na listę potencjalnych członkiń i obiecałam czekać na potwierdzenie  terminu spotkania.

Dzisiaj Pańcia czatowała na mnie pod szkołą z psem i zaproszeniem na pierwszy oficjalny zlot czarownic (wygląda na to, że kabanosy bedą miały szansę zabłysnąć). 

Pomimo poważnych wątpliwości będę trzymać kciuki i czas pokaże czy współczesne czarownice z najdalszych krańców świata są w stanie zwyciężyć snobistyczny kołtunizm i uprzedzenia. 
W końcu, "gdzie diabeł nie może tam babę pośle".

3 komentarze:

  1. O kurcze! Pewnie „w gorszej okolicy” łatwiej byloby o normalnych ludzi. Smutne to...

    OdpowiedzUsuń
  2. Trzymam kciuki za Wasz klub czarownic :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki ! Zlot sie odbył. Było naprawdę miło, mam nadzieje na ciąg dalszy ! Pozdrawiam😘💕😉

      Usuń