sobota, 9 czerwca 2018

Wino i kabanosy, czyli serum prawdy

Odkąd jestem w Stanach opisywałam już rożne sytuacje, ale chyba po raz pierwszy mam gonitwę myśli, które trudno mi uporządkować (nawet nie będę próbować udawać, że wino nie ma z tym nic wspólnego).

Koniec roku zdecydowanie dał się mocno we znaki całej, naszej rodzinie. 
Można powiedzieć, że zmęczenie wręcz nas pokonało, dzielnych twardzieli.

W ostatnim, rozpaczliwym odruchu instynktu samozachowawczego każdy z nas  zaczął reagować indywidualnie. 
O reakcjach rodziny napiszę w następnym poście, bo jak to często w naszym stadzie bywa wiązało się z przygodami.

Natomiast co do mnie, zauważyłam u siebie wręcz szokującą potrzebę szczerości (już wcześniej trudno mnie było określić nieśmiałą kłamczuchą), ale ostatnio zadziwiłam już nawet samą siebie. 

W celu uniknięcia pozwów i ewentualnego aresztowania, zaczęłam jednakże ograniczać towarzyskie rozmowy o niczym do minimum, bo nie kończyłam szkoły aktorskiej i nie dam rady dłużej odgrywać farsy.

Przynudziłam tak trochę o moim charakterku, bo miał on widoczny wpływ na przebieg wieczoru.
Impreza chociaż wcześniej pisałam o tym z przymrużeniem oka, rzeczywiście przypominała zlot czarownic, ale takich z charakterem.

Jak to zwykle w  życiu bywa, zamiast upiększać się, czyli robić na bóstwo (lub ubóstwo), jak kto woli, cały dzień zasuwałam jak kombajn w domu, potem okazało się, że do dzieci przychodzą goście. Rozkręciła się spontaniczna imprezka (w dwóch grupach wiekowych) i na końcu kiedy z pracy dotarł mężuś miałam 20 minut na metamorfozę Kopciuszka. 

Zrobiłam co mogłam, zaczynał się wieczór, wiązałam duże nadzieje z zapadającym zmrokiem i otwierającymi się możliwościami kamuflażu. Mąż został w charakterze przyzwoitki-niani, a ja zgarnęłam kabanosy i butelkę wina i odleciałam na miotle.

Impreza odbywała się niedaleko naszego domostwa,  parę  minut spacerkiem. 
Oprócz mojej zdesperowanej Amerykanki z marokańskimi wpływami nie znałam nikogo. 

W sumie zebrało się 9 bab, sądząc po błysku w ich oczach, na miejscu każdego faceta trzymałabym się z daleka w obawie o swoje życie, tudzież drogocenne organy.

Każda kobitka przyniosła jakieś przegryzki, co gorsza każda pojawiła się też z butelką wina. Siedziałyśmy na powietrzu, po pogoda nas ostatnio rozpieszcza, a poza tym jak wiemy wiedźmy potrafią zaklinać deszcz. Przekrój wieku litościwie złagodził blask świeczek antykomarowych.

Zaczęły się prezentacje, samo ogarnięcie imion na początku było wyzwaniem, a potem poszło już łatwiej i zaczęły się historie życiowe. 
Rozwody, mężowie, którzy gdzieś po drodze stracili sporo ze swojego uroku, kochanki mężów usilnie nie chcące dla odmiany stracić uroku, dzieci, które codziennie testują granicę matczynej wytrzymałości, jednym słowem życie i spółka z nieograniczoną odpowiedzialnością.

Na początku byłam zszokowana, bo okazało się, że wszystkie panie to Amerykanki, a to jak gdyby rujnowało moją koncepcję normalnej rozmowy (nie można mi się dziwić, mam za sobą parę traum towarzyskich).

Na szczęście po paru minutach okazało się, że posiadanie amerykańskiego obywatelstwa Amerykaninem nie czyni i to kim naprawdę jesteśmy nosimy w sercu i duszy i tu naprawdę nie ma miejsca na cynizm. 

Po krótkim ogarnięciu tematu okazało się, że towarzystwo składało się z Polki (czyli oczywiscie mnie), Włoszki, Greczynki, Chorwatki, Mocno wymieszanej Skandynawki, Latynoski i małej, nieszczęśliwej grupki Amerykanek, które swojego czasu poszły za głosem serca, a nie poprawnością polityczną.

Panów nie poznałam, bo wszyscy dostali zakaz zbliżania (chwilowy oczywiście).

I tu wracamy do mojej szczerości, odkąd rozpoczęłam próby nawiązywania kontaktów towarzyskich starałam się być sobą, jednocześnie wykazując się tolerancją i zrozumieniem różnic kulturowych, posuniętym do granic totalnego wypęku (bądźmy szczerzy nie zadziałało).

Tym razem poszłam o krok dalej, bo stwierdziłam, że nie mam już nic do stracenia.
W efekcie popijając winko i czując się przy tym szampańsko, pokazałam jak potrafią się bawić słowiańskie czarownice. 

Zmęczyły mnie puste rozmowy, uśmiechy i pytania, na które nikt nie chce słyszeć odpowiedzi. Tym razem zafundowałam tym kobietom "Polaków nocne rozmowy" w wydaniu, którego pewnie prędko nie zapomną. 

Bez względu na wiek, wygląd i całą resztę uderzyła mnie jedna cecha wspólna tych kobiet, wszystkie czuły się samotne i żadna jakoś dziwnie nie tryskała szczęściem i amerykańskim optymizmem.

Wino, można powiedzieć we wręcz biblijny sposób zadziałało i grupka kompletnie obcych kobiet (coś jak grupa wsparcia), wyrzuciła z siebie wszystko co zalegało jej na duszy. A trochę tego było.

Co było do przewidzenia okazało się, że nic absolutnie nic co jak do tej pory wymyślili naukowcy, cały ten obłędny postęp technologiczno-informatyczny, nie zastąpi bezpośredniego ludzkiego kontaktu.

Bo prawda jest taka, że super jest mieszkać w pięknym domu z ogrodem, ale jeszcze bardziej odlotowo jest mieć kogoś z kim można w tym ogrodzie posiedzieć i po prostu pobyć, a jak sie głębiej zastanowić to może to być nawet mały balkon w bloku.

Wszystkie te kobietki z racji mocno mieszanych rodzin i europejskich korzeni, sporo podróżowały i zobaczyły, że wbrew temu co sądzi spora grupa Amerykanów, poza granicami Stanów istnieje inny świat i ma on naprawdę dużo do zaoferowania. 

Okazało się, że nie wszystkie się między sobą znały, no cóż teraz już się poznały, a co gorsza poznały też mnie. 
A ja doszłam do momentu w moim życiu na emigracji, że albo znajdę kogoś z kim będę mogła porozmawiać, albo nie będę  tracić czasu, bo życie jest na to zdecydowanie za krótkie.

Nie wiem czy te kontakty bedą miały ciąg dalszy (bez ściemniania bardzo bym chciała), czas pokaże, po raz pierwszy odkąd jestem w Ameryce miałam wrażenie, że autentycznie z kimś rozmawiam. Obłędem samym w sobie jest fakt, że było to takie wydarzenie.

A biorąc pod uwagę ostatnie miesiące z winem czy bez i tak popłynęłabym  na wzburzonej fali szalonej szczerości, lub jak kto woli pojechałabym po bandzie i  teraz pozostaje mi  tylko poczekać i zobaczyć czy łatwo jest przestraszyć czarownice.


1 komentarz: