środa, 6 czerwca 2018

Emocjonalna bomba, czyli rodzicielskie wzruszenia część 3

Ciekawa sprawa z tymi galami i nagrodami. Myślałam, że wzruszenie powali mnie przy pierwszej, a potem będzie stopniowo maleć. Tym czasem okazało się, że wręcz przeciwnie. 


Pierwsza uroczystość była drętwa, druga bardzo sympatyczna, wręcz rozrywkowa, a trzecia to była prawdziwa petarda z fajerwerkami.
Ale zanim pogrążę się z lubością we wspomnieniach wyjaśnię trochę szczegółów technicznych.


We wszystkich szkołach amerykańskich, od podstawówki aż po maturę funkcjonuje specjalne centrum językowe dla dzieci obcokrajowcow. Jego głównym zadaniem jest oczywiście nauczenie dzieci pisać, czytać, mowić i uczyć się po angielsku. 

Dodatkowo ponieważ uczą się tam dzieci z całego świata, nauczyciele muszą nie tylko przybliżyć im historię kraju, w którym przyszło im żyć, ale także nauczyć je jak zasymilować się w miarę bezboleśnie z otoczeniem, a nawet wręcz myśleć i zachowywać się jak Amerykanie.

Takie centrum językowe jest swoistego rodzaju warstwą ochronną, nauczyciele oprócz wiedzy czuwają nad psychiką dzieciaków i są specjalnie przeszkoleni jak radzić sobie z rożnymi sytuacjami kryzysowymi, jak na przykład tęsknota za ojczyzną, rodziną i przyjaciółmi.

W podstawówkach takie centrum przypomina mi punkt pierwszej pomocy (emocjonalnej). Jeżeli dzieje się coś złego, dzieciak nie leci do pielęgniarki tylko właśnie tam. I co może niektórych dziwić to właśnie ci nauczyciele są bardziej związani z dziećmi niż wychowawca.

Umiejętności językowe są tu oznaczane poziomami od 1 do 4 (czwórka jest oczywiście najlepsza). Pomijając wszystkie etapy opanowywania języka, pod koniec liceum dzieciak musi być przygotowany śpiewająco do studiowania po angielsku. 

Dodatkowo ten system jest bardzo elastyczny, często zdarza się, że dzieciak uczy się wszystkich przedmiotów w takim centrum (program jest odpowiednio zmodyfikowany), lub jest edukowany w wersji tak zwanej mieszanej, kiedy część wiedzy zdobywa dzielnie z Amerykanami.

Oczywiście stanem idealnym, do którego wszyscy dążą jest wypuszczenie takiego zagranicznego  ptaszka z gniazda prosto do klas czysto amerykańskich.

Tyle faktów, a teraz trochę rozrywki. 

Wiedziałam, że moje starsze dziecko załapie się na jakiś dyplom (chociaż nawet córka nie wiedziała na jaki), a biorąc pod uwagę międzynarodowe towarzystwo, które zawsze jest zdecydowanie bardziej wyluzowane niż amerykańskie, szykowałam się na sportowo z kabanosami pod pachą.

Tymczasem moje dziecko wpadło ze szkoły z rozwianym włosem i okrzykiem: "Kabanosy z powrotem do lodówki, wyżerki nie będzie musimy się odstawić". 

Obrzuciłam tęsknym wzrokiem polską dumę narodową i karnie zamknęłam lodówkę. Rozpoczęłam przegląd garderoby bez uwzględniania artykułów spożywczych.


Jak na bogato to na bogato. Pod koniec brakowało mi tylko kapelusika w stylu angielskich wyścigów konnych. Mąż, który z wywieszonym językiem wpadł do domu, wyhamował na progu w szoku, po czym uprzejmie się zapytał czy ja też mam zamiar odbierać jakaś nagrodę. 
Tak mu się poczucie humoru zaostrzyło na obczyźnie.


Córka rownież poszła na całość i zrezygnowała z dziurawych dżinsów, tudzież innych ekstrawaganckich dodatków, na korzyść eleganckiej sukienki, w której wygladała jak milion dolarów.


Dotarliśmy przejęci do szkoły. Gala tym razem była zorganizowana  w mniejszej sali, gdzie kłębili się obywatele całego świata. 
Była to tak mała próbka tego jak rewelacyjnie mógłby wyglądać ten kraj bez różnic i bezsensownych podziałów.


Rozpoczęły się krótkie przemowy i nagrody, głownie w formie dyplomów, jak zwykle od najniższych poziomów. Wzruszenie unosiło się w powietrzu.

Nasza córka po przylocie do Stanów została przypisana do poziomu nr 3, co samo w sobie było już niesamowitym osiągnięciem jak na obcokrajowca z byłego bloku wschodniego.

Młodzież odbierała nagrody, wszyscy padali sobie w ramiona, atmosfera robiła się coraz gorętsza, prawie jak na Oskarach. 

Wyróżnienia podobnie jak medale też miały swoją siłę przebicia. Nie było złota czy srebra, ale nagrody, były bardzo konkretne i poważne: Nagroda za specjalne osiągnięcia, Nagroda za akademickie postępy w nauce i największy wypas: Wzór do naśladowania (czyli po prostu brylant czystej wody i ogólnie cudo), jednym słowem klękajcie narody.

Pani rozpoczęła wychwalanie, słuchałam z uwagą, ale bez specjalnego wzruszenia do momentu kiedy się okazało, że tym Wzorem jest moja córka. To była jedyna taka nagroda na tym poziomie. Metalowe odznaczenie, tym razem w drewnie z wygrawerowaną piękną pochodnią.

Już nawet nie miałam kiedy zachwycić się poprawną wymową nazwiska bo serce matki rozpłynęło mi się jak masło w piekarniku. 
Krew z mojej krwi, (trudno będę mocno melodramatyczna, wolno mi), przemierzyła Ocean, jak ci nieszczęśni pielgrzymi w poszukiwaniu amerykańskiego marzenia i przez ostatni rok ostro o nie walczyła. 

Bycie nastolatką samo w sobie stanowi wyzwanie, (zdecydowanie nie tęsknię za tym okresem w moim życiu), ale zaistnienie w obcym kraju, obcym języku i "dzikiej" kulturze jest wysiłkiem, którego jeżeli ktoś nie doświadczył osobiście to nigdy nie zrozumie. 

Ja rozumiem, nawet bez codziennego zmagania się ze szkolną rzeczywistością trzeba prawdziwego hartu ducha, żeby nie stracić tu kawałka siebie.

Dlatego ta nagroda, jak zresztą dwie poprzednie, dla mnie osobiście nie oznacza tylko docenienia ciężkiej pracy mojej córki, ale przede wszystkim jest symbolem jej zwycięstwa, odwagi i niesamowitej siły.

A ponieważ nie mogę jej wygrawerować specjalnej tablicy, ten wpis jest moim medalem dla niej. 


4 komentarze: