poniedziałek, 26 lutego 2018

Jak rozbawić Pana Boga, czyli plany życiowe



Do Ojczyzny stęsknieni i spragnieni strawy zarówno duchowej jak i klasycznej dolecieliśmy szczęśliwie. Kiedy opadły emocje i każdy został solidne wyściskany i wycałowany, wyszło na jaw, że trzeba będzie mocno zweryfikować ambitne plany.

Jak się okazało Siła Wyższa miała zdecydowanie inną koncepcję dotyczącą naszych ferii zimowych.

Z wszelkiego rodzaju zaplanowanych atrakcji rozrywkowych w kraju niestety niewiele wyszło, bo powalił nas wirus, produkcji rodzimej. Udało nam się uniknąć amerykańskiej odmiany, a polegliśmy na polskiej. Cała rodzina rozłożyła się solidarnie oprócz najmłodszego potomka, który w pełni wykorzystywał czas na rożnego rodzaju interakcje towarzyskie.

Jako, że staram się być twardzielem i dawać przykład potomstwu (pewnie mnie to kiedyś zabije), ignorując grypę rozpoczęłam maraton po rożnego rodzajach lekarzach. 


Pocieszałam się myślą, że jak padnę to przynajmniej w placówce medycznej, gdzie mnie ocucą. 

Paść nie padłam, chociaż mało brakowało. Kontakty towarzyskie z konieczności zostały ograniczone do telefonicznych, także w praktyce nie miało znaczenia, że jestem obok, a nie 7 tysięcy kilometrów od domu.


Odpuszczę szczegóły chorobowe, bo wszyscy wiemy jak fajnie się choruje na grypę, zwłaszcza jak nie za bardzo można "się wyleżeć". Przeżyłam, udało mi się nawet zorganizować trochę zapasów Matki Polki i wyczyścić kilka półek w aptece.

Gdzieś między antybiotykami, syropami i gorączką zleciał nam cały pobyt. A żeby nie było za nudno przy odprawie (przez internet) okazało się, że dzieci nie mają prawa wjazdu do Stanów. O dziwo co do mnie nikt nie miał zastrzeżeń. 

Małżonek w stresie, że oto rodzina zostanie po drugie stronie "Wielkiej Wody" na nie wiadomo jak długo i że przyjdzie mu mieszkać tylko ze świniami, w desperacji ścigał wszystkie, poważne  instytucje. 


Dzięki Bogu i uprzejmości pracowników lotniska w Warszawie sprawa została wyjaśniona i wylecieliśmy o czasie, na miejscu też nikt problemów nie robił, a ulga na twarzy szanownego małżonka jak nas zobaczył w NY wręcz biła po oczach na odległość. 



Ciekawe, że dwie, małe świnki morskie potrafią tak wystraszyć dorosłego mężczyznę.

I tak oto mimo rożnego rodzaju przeszkód dotarłam ponownie do Ameryki, opuszczając samolot czułam się prawie jak zaprawiony w bojach pielgrzym, który pokonał Ocean.

Jak to mówią : "Co nas nie zabije, to nas wzmocni" (mam nadzieję).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz