Jakoś tak się ostatnio dziwnie składało, że zawsze piękna pogoda była w tygodniu, za to w weekend lało i temperatura spadała na łeb na szyję.
Kiedy więc w ostatnią sobotę słońce zdecydowało się nas wreszcie porozpieszczać, wyrwałam się na plażę, zostawiajac członków rodziny w rożnym stadium totalnego nieprzygotowania, począwszy od stanu uśpienia, poprzez reanimację kawą do niemrawego wyboru odpowiednio letniej garderoby.
I tak oto po raz pierwszy odkąd znalazłam się w Stanach rozpoczęłam plażowanie w wersji indywidualnej, można powiedzieć spa w wersji samotnej (chwilowo), wyzwolonej kobiety.
Czasami dla ogólnej zdrowotności bardzo wskazane.
Żar lał się z nieba, plaża była przyjemnie zapełniona, ale bez tłoku typowego dla polskich plaż w sezonie. Nie da się ukryć, że w takich momentach praca Pańci wykidajła, nie wpuszczania nikogo bez przepustki jest najbardziej zauważalna.
Ponakładałam na siebie rożne kremiki (filtry od 1 do nieskończoności, w zależności od części ciała), wzięłam książkę i rozpoczęłam relaks. Brakowało tylko wanny z bąbelkami, ale za to był Ocean i małe falki.
Temperatura w tempie błyskawicznym rosła, a ja wolno łapałam witaminkę D, wyobrażając sobie efekt końcowy. Po pewnym czasie rozpoczęłam nieśmiałe wodowanie, bo upał był naprawdę solidny.
W czasie radosnego pluskania spotkałam zaprzyjaźnioną rodzinę ze szkoły syna. Kiedy już ochłonęli z szoku, że sobie tak plażuję samotnie incognito, zaproponowali ściągnięcie reszty opornej familii w celach towarzysko-rekreacyjnych.
Zadzwoniłam po moje stado i kontynuowałam relaks jednocześnie zerkając z lubością na niebo. I chyba w tak zwaną złą godzinę radośnie stwierdziłam, że tak jakby zbierało się na burzę.
Faktycznie daleko na horyzoncie pojawił się lekki cień. O zgrozo nawet cichutko zagrzmiało. To co potem nastąpiło wprawiło mnie w tak zwany stupor.
Ludzie w panice zaczęli opuszczać plażę, jakby na horyzoncie pojawiła się fala tsunami, ewentualnie stado rekinów na głodzie (pogoda jak drut, słońce, niebieskie niebo itd).
Mało tego, lekko opornych twardzieli ratownicy zaczęli ostro mobilizować i prawie pakować ich ręczniczki osobiście, uważając najwyraźniej, że ratują im życie.
Okazało się, że przestrzegają specjalnego protokołu w momencie zagrożenia. Trzeba przyznać, ze wyglądało to bardzo spektakularnie, jak dosłownie w parę minut opróżnili całą plażę, tylko jakoś nie zauważyłam tego strasznego zagrożenia. Fachowcem nie jestem, ale gołym okiem było widać, że żadnej burzy nie będzie.
Stałam tak sobie wśród otaczającego mnie chaosu jak kołek, albo raczej utrzymując klimat jak piorunochron, jakoś żaden chętny piorun we mnie nie trafił (nie to, żeby mi brakowało takich elektryzujących przeżyć), ale za to szlag zaczął trafiać mnie rzetelny.
Stałam tak sobie wśród otaczającego mnie chaosu jak kołek, albo raczej utrzymując klimat jak piorunochron, jakoś żaden chętny piorun we mnie nie trafił (nie to, żeby mi brakowało takich elektryzujących przeżyć), ale za to szlag zaczął trafiać mnie rzetelny.
Ten właśnie moment wybrała sobie moja rodzina na tryumfalne wejście na plażę.
Nawet nie pozwolili im usiąść tylko od razu odesłali do samochodu. Dobrze, że w ogólnej atmosferze grozy i powagi pozwolili mi wziąć mój leżaczek. Strach, że kogoś trafi piorun totalnie wszystkich ogłupił.
Całe szczęście, że wśród ratowników nie było Polaków. Bo dość dobitnie określiłam ich stan umysłu.
Wszystko bym zrozumiała, bo jak wiadomo pioruny lubią sobie strzelać, trafiać i lepiej się z nimi na płaskich, nieosłoniętych przestrzeniach nie spotykać, ale na plaży była malutka kawiarenka ze stolikami i tam już można było sobie siedzieć.
Protokół zagrożenia kończył się w momencie serwowania soczków i kawki.
Najwyraźniej amerykańskie pioruny są bardzo zdyscyplinowane i nie atakują w knajpkach, a może też się boją pozwów, kto to wie.
Chcąc nie chcąc musieliśmy wykonać odwrót do domu, oczywiście żadnej burzy nie było, nie licząc gromów mocno rozczarowanego potomstwa.
I żeby nie było, że nie doceniam dbania o bezpieczeństwo narodu, doceniam bardzo, ale czy gdzieś w tym szaleństwie nie powinno być miejsca na tak zwaną wolną wolę jednostki ?
Dlaczego mam nieustające wrażenie, że dorośli ludzie są turaj traktowani jak małe dzieci, za które trzeba podejmować życiowe decyzje.
W tym konkretnym kontekście tak lubiane i często używane przez Amerykanów stwierdzenie, że "jest to wolny kraj" tak średnio mnie przekonuje.
Dlaczego mam nieustające wrażenie, że dorośli ludzie są turaj traktowani jak małe dzieci, za które trzeba podejmować życiowe decyzje.
W tym konkretnym kontekście tak lubiane i często używane przez Amerykanów stwierdzenie, że "jest to wolny kraj" tak średnio mnie przekonuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz