Chcę spróbować cofnąć czas i zatrzymać go na krótką chwilę. Odzyskać jedno wspomnienie i fizycznie się nim nacieszyć.
Mam ich tyle: stan wojenny, żelazna kurtyna, kartki na mięso, jedna tabliczka czekolady na miesiąc, Pewex, kolejki, pachnące, chińskie gumki, gazety, które już dziś nie istnieją, biało czarna telewizja, granie w klasy i gumę, upadek muru berlińskiego, głosowanie w 1989 roku, zmiany ustrojowe, które zmieniły rzeczywistość, miłość, wakacje pod namiotami, zagraniczne podróże, jeszcze więcej miłości, małżeństwo, macierzyństwo, emigracja, pandemia. A to tylko mała ich część.
Z tych wszystkich wspomnień jest jedno, które wryło się w moje serce i duszę i zostanie w niej aż do śmierci. Podejrzewam, że nawet jak dopadnie mnie galopująca skleroza to tej jednej rzeczy nie zapomnę nigdy.
Mam jakieś cztery lata, siedzę na podłodze, a przede mną stoi olbrzymia choinka, którą ubiera moja Mama i Dziadek. Z tej perspektywy choinka jest ogromna i tajemnicza.
W powietrzu unoszą się zapachy wigilijnego jedzenia, a na moich oczach dzieje się magia.
Mieszkanie moich dziadków znajdowało się w przedwojennej kamienicy i było bardzo wysokie ok. 3,5 metra, mycie okien i wieszanie firanek to był sport ekstremalny tylko dla zapalanych alpinistów, (głównie dla mojej Mamy i Babci).
Mój Dziadek miał przyjaciela leśniczego i co roku wybierał się do niego do lasu pod Kielcami w celu znalezienia świątecznego drzewka.
Zawsze wracał nie z łysawym drzewkiem, ale z drzewem.
Choinki, które przez lata Dziadek przywoził były ogromne, nie mieściły się i często trzeba było je podcinać, były piękne i pachnące.
Dawniej choinkę ubierało się w Wigilię, według mnie nie był to najbardziej wygodny i przemyślany pomysł na życie. W praktyce panie często padały w kuchni ze zmęczenia, a panowie z dziećmi stroili sobie radośnie drzewka, po rytualnym uboju karpi oczywiście.
Być może dlatego Dziadek jest jednym z moich, pierwszych wspomnień, a może również dlatego, że co roku psuły się komplety lampek, których ze względu na wielkość choinki zawsze było potrzeba kilka i Dziadek je w stresie naprawiał, lutował i często sprawdzał żaróweczka po żaróweczce. Zawsze mu się udawało na przysłowiową, ostatnią chwilę, często ostatnia bombka lądowała na choince razem z zasiadaniem rodzinnym do wieczerzy wigilijnej.
Moja Babcia z kolei kochała bombki i wszelkie ozdoby na choinkę. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale musiała nieźle się nabiegać, nastać i wspomóc łapówkami, żeby zdobyć cuda, które potem wisiały na naszej choince. I tu ewidentnie widzę siłę genów, o ile moja Mama nie czuła nigdy specjalnego sentymentu do „choinkowego szaleństwa” to ja odziedziczyłam po Babci cały jej zapał, zachwyt i maniakalne kupowanie dekoracji świątecznych.
W praktyce odziedziczyłam też po niej trochę bombek, które niestety w większości się potłukły, ale na szczęście nie wszystkie.
Lata mijały, PRL kwitł ze wszystkimi swoimi upojnymi rozrywkami, takimi jak kartki na mięso czy pomarańcze „rzucane” raz do roku, a nasze choinki niezmiennie czarowały. Zaczęłam pomału sama wieszać bombki, pamiętam, że na początku mogłam tylko sięgnąć najniższych gałęzi, a potem nagle zdałam sobie sprawę, że siedzę na ziemi i łączę komplety lampek. Moja Mama z ulgą przekazała mi swój zakres obowiązków i na placu choinkowego boju zostałam z Dziadkiem, który opadał z sił i koordynował cały proces na siedząco, razem tworzyliśmy magię, a dookoła mnie unosiło się coś co zrozumiałam dopiero jak zniknęło, to była bezwarunkowa miłość.
Moim ulubionym świątecznym zwyczajem było branie koca i poduszki, wczołgiwanie się pod choinkę i czytanie książek.
Dziadek odszedł kiedy miałam 15 lat, oprócz morza miłości, które nagle wyschło, skończyła się epoka żywych choinek i chociaż na przestrzeni lat parę razy moi Rodzice zorganizowali żywe drzewko to już nigdy nie było to samo. Polubiłam sztuczne choinki, stworzyłam swoją kolekcję bombek i przez lata robiłam wszystko, żeby chociaż szczypta magii, którą zapamiętałam z dzieciństwa trwała nadal.
W Stanach o czym już wcześniej wielokrotnie pisałam dorobiliśmy się pięknej choinki ok. 3 metrowej, która bardzo wiernie naśladuje żywą. Dodatkowo ma wmontowane w gałęzie lampki na pilota, po prostu „szał, ciał i uprzęży”.
Przez pierwsze lata konsekwentnie ją ignorowałam i ubierał ją Mój Mąż, potem stopniowo zaczęłam kupować różne ozdoby i wreszcie pomału przewozić mój, polski zbiór bombek. W efekcie polubiłam i stworzyłam choinkę, która połączyła w sobie dwa światy, przeszłość i teraźniejszość, nostalgię i emigrację, jednym słowem całe moje życie zamknięte w mieniących się kulkach zawisło na gałęziach.
W sierpniu do Stanów dotarła ostania część moich, starych bombek, które nigdy nie pasowały do naszej choinki. Są za bardzo kolorowe, za mało eleganckie, zdekompletowane i można brutalnie powiedzieć, że część z nich jest zwyczajnie kiczowata.
I tutaj będzie mały wtręt mój Dziadek był niezwykle uzdolnionym człowiekiem, grał ze słuchu, śpiewał, rysował, malował, rozpoznawał kicz i dzieło sztuki na odległość.
Powiedział mi kiedyś:
„Nie ma nic złego w tym, że podoba ci się kicz, możesz go lubić nawet kochać pod warunkiem, że wiesz że to jest kicz”.
I tak oto zostałam ze wspomnieniem i garścią kiczowatych, niechcianych bombek, bo te piękne znalazły już dawno swoje miejsce na polsko-amerykańskiej choince.
I coś się we mnie złamało, w ciągu ostatniego roku straciłam oboje Rodziców, miejsce w Polsce, które było moim, drugim domem, musiałam wszystko zlikwidować, a to co zostało zapakować i wysłać statkiem przez Ocean. (Myślę , że opiszę kiedyś jak wyglądało wysyłanie tego cargo bo było to doświadczenie, jedyne w swoim rodzaju.)
Po takiej ilości strat chcę coś odzyskać, nawet jeżeli jest to coś zupełnie irracjonalnego, egoistycznego i kompletnie niepraktycznego.
Chcę zamknąć oczy i poczuć zapach choinki, a jak je otworzę chcę zobaczyć choinkę sprzed lat.
Mam plan i część genów Babci, zobaczymy czy cuda jeszcze się zdarzają.